Wyświetlenie artykułów z etykietą: ODKRYWCY

sobota, 13 grudzień 2014 23:28

Nie całkiem zaginiona wieś

Małe miejscowości kryją w sobie wiele skarbów w postaci zabytków architektury sakralnej i świeckiej, wydarzeń historycznych, krajobrazu, a także lub przede wszystkim ludzi. Stąd też przyszedł mi do głowy pomysł, aby co pewien czas przedstawić je na łamach DSI. Będą one przeplatane innymi opowieściami dotyczącymi historii i dziedzictwa kulturowego, jak to ma już miejsce od października. Dodatkowo informacje oraz zdjęcia dotyczące historii naszych terenów pojawiają się na moim profilu facebookowym Johanna Friedrich Goehde.

Pierwszą z tych niezwykłych miejscowości będzie Dzikowo. Dziś znajduje się tam leśniczówka oraz niedawno wybudowany domek mieszkalny, jednak osada ta ogrywała w przeszłości niemałą rolę, a nazwy zawdzięczają jej młyn, kompleks leśny oraz leśniczówki.

Ślady bytności człowieka w tej okolicy sięgają wczesnego średniowiecza, o czym świadczy  grodzisko zachowane na północnym brzegu jeziora Wilżę. Znaleziska archeologiczne potwierdzają, iż było ono stale zamieszkiwane i pełniło funkcję strażnicy przeprawy mostowej na rzeczce pomiędzy jeziorami Wilże i Lubie, a także schronienia dla znajdujących się w okolicy osadach otwartych. 

Zaginiona wieś

Około 1300 roku von Güntersbergowie założyli tu wieś na prawie niemieckim. 3 lutego 1320 Warcisław, książę pomorski, jako opiekun małoletniego margrabiego Henryka nadał klasztorowi augustianek w Pyrzycach patronat nad kościołem w Drawsku i kilka miejscowości leżących na południe do Drawska, w tym właśnie Świniary (Swineshusen). Dotacja ta miała na celu pomóc w zbawieniu duszy Warcisława i jego wszystkich poprzedników oraz margrabiego brandenburskiego Waldemara, który był szwagrem księcia pomorskiego. Z jakichś przyczyn nie doszło wtedy jednak do założenia na naszych terenach klasztoru.

Katastrofą dla nowo powstałych wsi był polsko-litewski najazd na ziemie Nowej Marchii wiosną 1326 roku. Wyprawa wojenna pod przywództwem Władysława Łokietka była skierowana przeciw Brandenburczykom i miała na celu zajęcie terenów Nowej Marchii przez Polskę i Księstwo Pomorskie. Ziemię na wschód od Drawy miałyby zostać przyłączone do Polski, na zachód od niej, do Pomorza. Wyprawa ta spustoszyła całkowicie tereny dzisiejszego powiatu drawskiego. Grabiono, gwałcono, zabijano, plądrowano, a osady obrócono w zgliszcza. Skutki najazdu były odczuwalne jeszcze przez wiele lat, o czym dowiadujemy się z księgi ziemskiej margrabiego Ludwika Starszego z 1337 roku. Księga stworzona dla celów podatkowych ukazuje nam, że jeszcze 11 lat po najeździe większość miejscowości była wciąż opuszczona.  Co Świniary nie zostały wymienione w księdze nawet jako wieś opuszczona, po prostu znikła bezpamiętnie z powierzchni ziemi. 

Las Dzikowski

Dopiero w trzy lata później, 30 grudnia 1340 roku odnajdujemy ją już jako „obecnie opustoszałą wieś Swynhusen”. Radni oraz mieszczanie drawscy otrzymali ją wówczas od margrabiego Ludwika wraz ze wszystkimi prawami w zamian za wierną służbę. Miejsce to zostało określone jako pustkowie, a więc nieuprawiane, niezamieszkałe. Już wtedy większa część przekazanych terenów porośnięta była głównie lasem. Dla miasta i jego mieszkańców służył głównie jako źródło materiału budowlanego, opału oraz las pastewny. Lasem pastewnym określa się przeważnie dębinę, gdyż znajdowały się tam żołędzie będące bardzo dobrą karmą dla świń. Ich wypas rozpoczynał się od połowy września w dąbrowach natomiast w buczynach tydzień później i trwał nawet do końca grudnia. Na utuczenie jednej świni wystarczyły żołędzie z 25-30 starych dębów. Właśnie do praktyki wypasania świń nawiązuje nazwa miejscowości Schweinhausen. Pochodną od niej jest także polska nazwa Dzikowo, w czasach kiedy świnie wypasano w lasach, krzyżowały się one z dzikami i nieco je przypominały.

Wypas świń w lesie. Ilustracja doskonale obrazuje wygląd świń wypasanych w lasach i krzyżujących się z dzikami. Godzinki hrabiego de Beury, XVw. Francja

Według spisu katastralnego z 1566 roku las składał się z dębów, pomiędzy którymi występowały morgi ziemi upranej. Część lasu porastały także świerki. W owym czasie należał do drawskiej rady i przez nią był wykorzystywany.  Prawo wypasu Świn w lesie rada przyznała mieszkańcom Mielenka oraz Oleszna,  za co pobierała opłatę w wysokości 13 szefli owsa od pierwszych i 9 szefli tego samego zboża od drugich. Las graniczył z ziemiami majątku Mielenko należącego wówczas do von der Goltzów, którzy jednak nie mieli prawa korzystania z niego. Z kolei prawo postawienia pasieki i hodowli pszczół drawska rada zachowała dla siebie.

Pomimo sporej własności, rada nie otrzymywała z lasy żadnych dochodów w pieniądzu. Z pewnością mieszkańcy odnieśli wiele korzyści z Lasu Dzikowskiego w postaci opału, budulca oraz bardzo bogatego lasu pastewnego. 

Zasady korzystania z lasu przez mieszczan określała rada. Każdorocznie zbierała się komisja składająca się z członków magistratu oraz przedstawicieli dzielnic, która szacowała ile świń może być wypasanych w lesie. Zależało to oczywiście od urodzaju żołędzi. Przeważnie każdy mógł wypasać dwie świnie przez cztery tygodnie. W takim przypadku należało zapłacić jedynie 3 fenigi od sztuki za tydzień pastuchowi zatrudnianemu przez miasto (1759). Zdarzało się jednak, ze urodzaj buczyny był tak duży, że nie ograniczano mieszczanom liczby świń do wypasu. Należy przy tym zaznaczyć, iż z prawa tego nie mogli skorzystać budnicy, tj. mieszkańcy posiadający jedynie dom (budę) i ogród bez ziemi uprawnej. Prowadziło to częstokroć do sportów. Kiedy w 1730 roku w lesie pojawiło się 30 obcych świń, mieszkańcy ruszyli do lasu, wyłapali je i zabrali do miasta. Świnie jak się okazało należały właśnie do budników. Doprowadziło to do dużych zamieszek pomiędzy mieszkańcami. Dopiero interwencja stacjonującego w drawskim garnizonie eskadronu huzarów Schulenburga przywróciła spokój.

Mapa Schmettau’a z 1788 z zaznaczonym Lasem Dzikowskim oraz mapa Drawy Schultzego z 1765 z zaznaczonym Młynem Dzikowskim

Również sąsiedztwo von der Goltzów z Mielenka nie należało do najprzyjemniejszych. Już w roku 1578 rościli oni sobie prawo wypasu świń w lesie dzikowskim, wbrew stanowi z 1566 roku. Owe prawno zostało wkrótce rozszerzone do tego stopnia, że ograniczało zarządzanie nim przez miasto. Kiedy w 1700 roku miasto zbudowało dom dla gajowego na granicy Żołędowa, von der Goltz, który w międzyczasie zakupił także Żołędowo, nie oponował. Jednak gdy gajowy miał jedną, a jego następca kilka krów – von der Goltz uważał, iż jest to już naruszenie jego prawa własności. Doszło do wielu procesów miasta z nim i jego synem. Ostatni odbył się w 1722 roku z powodu chaty zbudowanej do celów połowu ryb na skraju puszczy. Rościli oni sobie również prawa do wypasu świń jesienią, w trakcie owocowania dębiny, z którego ostatecznie zrezygnowali w 1738 r. W 1751 doszło do nowego sporu pomiędzy Goltzami a miastem i w dwa lata później, kiedy nie został on zażegnany, miasto zajęło obce stado świń. Goltzowie mogli odzyskać swoje stado jedynie pod warunkiem uiszczenia w Drawsku opłaty, w związku z czym doszło w Świdwinie do procesu. Nie wiadomo jaki był jego finał, jednak Goltzowie nie zrezygnowali z prawa wypasu. W każdym bądź razie, właściciele majątków wykorzystywali prawo wypasu aż do ustania tej praktyki. 

Młyn

Poza lasem dzikowskim, nazwę po zaginionej miejscowości otrzymał również młyn napędzany odpływem z jez. Wilże, który znajdował się tam już w momencie przekazania tych terenów miastu, tj. w 1340 roku. W spisie katastralnym z 1566 roku zaznaczono, że należy on do rady miejskiej i funkcjonował jedynie na potrzeby mieszczan. Młynarz został w ten sposób pozbawiony dodatkowych dochodów, jednak nie musiał płacić dzierżawy za młyn.  Zamiast pełnienia służb na rzecz miasta musiał on płacić 4 guldeny oraz ½ beczki masła za pozwolenie wypasu swoich świń w lesie dzikowskim. Młynarz korzystał też za drobną opłata z małych poletek uprawnych oraz miał prawo połowu węgorza przy młynie, za co płacił radzie w gotówce oraz naturze, przekazując im corocznie 8 węgorzy. Samo jezioro Wilże należało do rady. Jezioro posiadało 8 miejsc do połowu, z których wynajmu rada osiągała roczny dochód w kwocie 4 guldenów. Jedynie młynarz mógł nieodpłatnie łowić ryby siecią, ale tylko do połowy jeziora. Do tego samego kompleksu należało także jez. Słowinko.

Dzikowski Młyn  może nie wyglądał on tak malowniczo jak ten z obrazu François Bouchera z połowy XVIII wieku, ale posadowiony był w podobnej scenerii. 

Ważną datą dla Młyna Dzikowskiego była rok 1686, kiedy dokonano próby spławności Drawy. Sól z Kołobrzegu miała być transportowana do Drawska, gdzie założono skład soli oraz warzelnie. Stąd drogą rzeczną towar ten miała być spławiany do Szczecina i Berlina. Przy młynie dzikowskim zbudowano wówczas dwie pierwsze barki, którym nadano imiona Fryderyk Wilhelm i Dorothea. Następnie załadowano je pierwszymi wyrobami drawskiej warzelni i spod Młyna Dzikowskiego wyruszono w podróż Drawą, Notecią, Wartą, kanałem Fryderyka-Wilhlema i Szprewą aż do Berlina. Nie był to jednak jedyny taki przypadek, a spławność Drawy przyczyniła się w znacznym stopniu do rozwoju miasta.  Transportowano tą drogą nie tylko sól, ale również inne towary, które drawscy kupcy sprzedawali na targach, m.in. we Frankfurcie.

Sam młyn nie przynosił więc miastu zbyt dużych dochodów. Dopiero budowa w nim tartaku pod koniec XVII wieku sprawiła, że był on bardziej opłacalny, w szczególności ze względu na pobliskie lasy. Zgodnie z inwentarzem spisanym przez burmistrza Steobana z 1705 roku, młyn od 1699 był dzierżawiony przez Jakoba Kempe, starszego drawskiego cechu młynarzy. Po nim na krótko rezydował w nim Jacob Wiesen. Nie wiadomo z jakich powodów młyn był potem nieobsadzony. Trzykrotnie wystawiano go do przetargu na dzierżawę, aż w końcu w 1706 r. znalazł się chętny, którym był Johann Georg Thiem. Z umowy dzierżawy wynikało, że młynarz musiał zapłacić 300 guldenów oraz 65 guldenów rocznego czynszu. Z młynem zbożowym i tartakiem połączona była gospodarstwo z 6 polami oraz 21 dużymi morgami, łąkami, prawem korzystania z lasu oraz połowu, jak też korzystania z drewna oraz wypasu w lesie dzikowskim. Młynarz mógł też posiadać własny inwentarz żywy oraz pasiekę. W umowie wymieniony jest także Jochen Berndt, młynarz z Głębokiego, który był albo spokrewniony z Thiemmem albo był jego mistrzem. W 1727 roku sporządzano aneks do umowy zezwalający młynarzowi rozbudowanie młyna o kolejne funkcje: mielenie kory dębowej, obróbkę sukna oraz produkcję papieru. W za mian za ten przywilej młynarz miał płacić wyższy czynsz dzierżawny. Dodatkowo w aneksie zniesiono nadzór miasta nad pracą młyna, jednak rada miejska zachowała  dla siebie prawo pierwokupu młyna od właściciela. 

Pozostałości Młyna Dzikowskiego. 2013 rok.

W 1757 Johann Christian Thiemm  sprzedał młyn w Dzikowie za 1050 talarów Erdmannowi Christianowi Wiese. Przekazanie młyna nastąpiło rok później, po uiszczeniu pełnej sumy określonej w umowie kupna. W pięć lat później młyn został sprzedany za 1150 talarów Gottliebowi Wiese, który posiadał go do 1784, kiedy za 1850 talarów nowym właścicielem został Johann Gottlieb Holz. Ten z kolei odsprzedał młyn w 1803 roku przed sądem w Drawsku za 5000 talarów swojemu zięciowi Danielowie Ehrenfried Thimmowi. Owy Thimm pochodził z rodziny Thiemmów z Bornego, a nie ze znanej drawskiej rodziny młynarzy. Musiał być człowiekiem niezwykle kłótliwym i mądrym, gdyż z akt sądu drawskiego wynika, że uczestniczył on w wielu procesach, Szczególnie dużo sporów prowadził z miastem Drawskiem w latach 1810-1814. O jego charakterze może świadczyć fakt, że nie zrażał się przegranymi - odwoływał się do wyższych instancji i wygrywał w Sądzie Komorzym w Berlinie. 

W 1836 Daniel Ehrenfried Thimm sprzedał młyn z wyłączeniem domu mieszkalnego, zagrody, ogrodu, pasieki i stajni, ogrodu nad jeziorem, łąki nad jez. Lubie i 4 mórg pola uprawnego za 300 talarów oraz 50 talarów czynszu młynarzowi Friedrichowi WIlhemowi Zulägerowi z Orla. Umowa ta obowiązywała do 1842 roku ale już rok wcześniej Thimm sprzedał cały majątek młynarski Eugenowi Karlowi Heinrichowi Sigismundowi von Brockhausen z Mielenka za 8300 talarów zachowując dla siebie i swojej żony prawo dożywotniego mieszkania na terenie gospodarstwa młynarskiego, co miało miejsce do 1853 roku.

Letnia rezydencja von Brockhausenów w Dzikowie, późniejszy dom opieki oraz sierociniec. Widok od północnej strony jez. Wilże.

Majątek pozostał w rękach rodziny von Brockhausen do lipca 1913 roku, kiedy to zakupił go Hans Rasch, pułkownik ze Stargardu. Po nim powrócił on we władanie miasta Drawska, jednak młyn już nie funkcjonował. 

XX wiek

Po wielkiej inflacji roku 1923 sytuacja finansowa powiatu drawskiego uległa znaczącej poprawie. Władze powiatowe zdecydowały się na organizację domu opieki dla dzieci oraz schroniska młodzieżowego w dawnej willi letniej von Brockhausenów. Jego otwarcie miało miejsce 12 września 1927 roku.

Do tej pory potrzebujące odpoczynku dzieci były wysyłane do ośrodków poza powiatem drawskim, co powodowało duże koszty w jego budżecie. Cierpiały także rodziny, gdyż często nie były one w stanie odwiedzić swoich dzieci w ciągu 4-6 tygodniowych turnusów. 

Ośrodek dla dzieci znajdował się w parku o powierzchni 6 mórg. W budynku zainstalowano nowe instalacje wodociągowe, aby dostosować go do obowiązujących warunków sanitarnych. Dzięki sprzyjającym warunkom, przede wszystkim otaczającej ośrodek naturze, dzieci szybko powracały do zdrowia. Jednorazowo mogło tu przebywać ok. 30 dzieci na 6 tygodniowym turnusie.  Poza tym ośrodek opiekował się ok. 25-30 sierotami, które przybywały tu często już jako niemowlaki.

Pocztówka ukazująca widok na jez. Jelenie, ścieżki w Lesie Dzikowskim oraz restaurację Hubertus.

Walory Lasu Dzikowskiego docenili też mieszkańcy. Bardzo często przyjeżdżali tu na, jakbyśmy to dziś określili, weekendowe wypady. Przeważnie spacerowano po lesie, kąpano się w jeziorach przylegających do niego, piknikowano. Z czasem w dotychczasowych leśniczówkach zaczęto serować gościom kawę oraz aranżować pokoje gościnne. Nad jez. Jelenie powstała nawet restauracja służąca mieszkańcom. Walory wypoczynkowe Lasu Dzikowskiego były znane daleko poza granicami powiatu drawskiego. Przyjeżdżali tu goście szukający wytchnienia na łonie natury m.in. ze Szczecina, Berlina czy Drezna.

Leśniczówka nad jez. Jelenie w okresie międzywojennym.

Po drugiej wojnie światowej miejscowości nadano nazwę Dzików. Dom opieki nad dziećmi i sierociniec zostały przejęte przez Lasy Państwowe. Praktycznie cały obszar Lasu Dzikowskiego został włączony do powstającego poligonu drawskiego. Leśniczówkę oraz restauracje nad jez. Jelenie zniszczono.

Bibliografia:

  • Brockhausen von, Marion: Die Geschichte der Familien v. Brockhusen, v. Brockhausen, v. Bruchhausen, 1996.
  • Codex diplomaticus Brandenburgensis: Sammlung der Urkunden, Chroniken und sonstigen Quellschriften, Berlin 1859 Teil 1 Bd. 18, A. Riedel.
  • Gollmert, L.: Das Neumärkische Landbuch Markgraf Ludwigs des Älteren vom Jahre 1337. Nach einer neu aufgefundenen Handschrift des vierzehnten Jahrhunderts, 1862.
  • Kaltschmidt T.: Das Kreis-Krinderheim, w: Unser Pommerland, Jg 13, 1928.
  • Niessen, P.v.: Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897.
  • Pommersches Urkundenbuch. Bd. 5. Abt. 2, 1317-1320.
  • Ruprecht, K.: Das Landkreis Dramburg. Eine Dokumentation,1976.
  • Skrycki R., Prace kartograficzne w dolinach Odry, Warty i Noteci w okresie fryderycjańskim, 2013.
  • Thiem: Geschichte uber Schweinhausen bei Dramburg. Heimatkalendar fur den Kreis Dramburg, 1930
Dział: Odkrywcy
sobota, 29 listopad 2014 00:00

Drawskie seminarium

Przeglądając przedwojenne pocztówki, bardzo często widzimy na nich piękne obiekty, które już nie istnieją. Ulegały one zniszczeniu podczas wojny lub w latach późniejszych. Nie inaczej jest z Drawskiem Pomorskim. Takim budynkiem jest dawne seminarium nauczycielskie, którego losy chciałbym dziś państwu przybliżyć.

Monumentalna ceglana budowla znajdowała się przy dzisiejszej ul. Starogrodzkiej, mniej więcej w miejscu dzisiejszego Powiatowego Urzędu Pracy oraz Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Jej budowę rozpoczęto w 1873 roku i zakończono dwa lata później. Od samego początku przeznaczona była dla Królewskiego Seminarium Nauczycielskiego. Od swojego powstania, tj. 1867 do 1875 roku drawskie seminarium znajdowało się w tzw. Domu Blieske, który znajdował się na miejscu dzisiejszego przedszkola przy ul. Obrońców Westerplatte. Z czasem dwupiętrowy budynek stał się za mały, aby pomieścić kadrę i młodych seminarzystów. 

Nowe seminarium zostało wybudowane na planie podkowy. Centralna część budynku posiadała trzy kondygnacje, w których znajdowały się sale lekcyjne, gabinet dyrektora oraz aula. W lewym skrzydle umieszczono kuchnię, spiżarnię i mieszkanie dla woźnego. W drugim skrzydle znajdowało się mieszkanie dyrektora. Do kompleksu seminarium należała także hala sportowa znajdująca się za budynkiem. Od strony frontowej urządzono mały zieleniec, a na tyłach budynku ogródek warzywny i sad. Nowy budynek mógł od razu pomieścić 3 klasy seminarzystów oraz 4 ćwiczeniowe.

Około 1911 roku przy kompleksie seminarium wybudowano Szkołę Przygotowawczą dla Nauczycieli (Präparandenanstalt), w której po jej likwidacji urządzono urząd werbunkowy, a jeszcze niedawno znajdowała się tam szkoła zawodowa. Obecnie budynek jest nieużytkowany. 

Jednym z najbardziej znanych absolwentów drawskiego seminarium był Joachim Tews, który jako polityk zajmował się w szczególności edukacją. Co ciekawe to właśnie jego poglądy spowodowały, że drawska szkoła przestała istnieć. Od 1919 zaczęto, zgodnie z poglądem Tewsa, przenosić seminaria z małych miasteczek do akademii wielkomiejskich. W marcu 1926 roku ostatni z roczników podszedł do egzaminu, po nim seminarium przestało istnieć. Było to jedne z ostatnich seminariów na Pomorzu. Jego ostatnim dyrektorem był dr H. Zunker

Drawskie seminarium nauczycielskie w 1904 roku

Po likwidacji seminarium w budynku urządzono internat dla uczniów drawskiego gimnazjum. W innej jego części znajdowały się mieszkania. Umieszczono tam także urząd geodezyjny i pomieszczenia służbowe dla państwowych kas powiatowej i leśnej. Do dawnego zakładu przygotowawczego wprowadził się Urząd Skarbowy. Krótko przed 1935 zamknięto alumnat, a część pomieszczeń przeznaczono na przedszkole.

W 1935 r. wydano rozkaz,  na mocy którego polecono Erwinowi Weidenbecherowi utworzenie Sportowej Szkoły Motorowej NSKK w budynku po seminarium nauczycielskim. Narodowo-Socjalistyczny Korpus Motorowy (NSKK) był najmniejszą organizacją NSDAP i został stworzony w roku 1931 jako zmotoryzowane oddziały Sturmabteilung (SA). W 1934 r.  wyodrębniono ją z SA  i stała się organizacją niezależną. Zajmowała się przede wszystkim podstawowym szkoleniem i edukowaniem poborowych kierowanych do jednostek pancernych i zmotoryzowanych. Byli oni głównie przygotowywani do obsługi i utrzymywania wysokiej jakości motocykli oraz samochodów.

Weidenbecher miał zorganizować szkołę do jesieni 1935 roku. Na ten cel otrzymał z Urzędu ds. Sportowych Szkół Motorowych w Berlinie 90 tyś. marek. W połowie września po przezwyciężeniu wszystkich wyobrażalnych problemów naukę w szkole rozpoczął pierwszy rocznik w ilości 75 poborowych. Docelowo w jednym kursie trwającym sześć tygodni miało być przeszkolonych 300 mężczyzn, w związku z czym w pierwszej kolejności należało zapewnić wyposażenie kwater dla poborowych oraz kuchni. We wrześniu i październiku 1935 r. zakupiono 380 łóżek z trzyczęściowymi materacami i poduszkami, szafki i stołki. W dalszej kolejności zamówiono stoły do jadalni i kwater, 150 metrów bieżących ławek, szafy na ubrania itp. Część budynku dawnego seminarium zajmowało w tym czasie także przedszkole, którego pomieszczenia zostały wykupione przez kierownika szkoły motorowej. Stopniowo przeprowadzano remonty w kolejnych pomieszczeniach, tak że w maju 1936 roku można było rozpocząć normalną działalność.

Po ukończeniu szkolenia poborowi mogli otrzymać bezpłatnie prawo jazdy kategorii 1, 2 lub 3. Zajęcia prowadził główny instruktor nauki jazdy oraz 28 innych instruktorów. Do dyspozycji szkoły było 30 motocykli jednoosobowych, 25 motocykli z przyczepką, 16 samochodów osobowych i 24 ciężarowe (2-12 ton). Na początku działalności pojazdy przechowywano w zwyklej drewnianej szopie oraz w garażach osób prywatnych. Dopiero później miasto wybudowano długą na 140 m halę garażową, która zachowała się do dnia dzisiejszego. 

Sportowa Szkoła Motorowa NSKK – kartka pocztowa

Kadeci mogli przećwiczyć wiedzę teoretyczną zdobytą w pomieszczeniach szkoły w miasteczku ruchu drogowego umieszonym na podwórzu szkoły. Podczas gdy jedna grupa ćwiczyła w miasteczku, inne odbywały zajęcia teoretyczne w salach lekcyjnych lub też przysposabiały sobie tajniki budowy pojazdów na modelach. Szkoła posiadała również tereny do jazdy praktycznej w Konotopie oraz w Dzikowie, gdzie ćwiczono przejazdy przez przeszkody wodne. Organizowano także wyjazdy do Szczecina, podczas których kadeci mogli nauczyć się poruszania w dużym mieście. Po przebytym szkoleniu wszyscy podlegali obowiązkowemu egzaminowi, który przeprowadzał inżynier z Dowództwa Korpusu NSKK z Monachium. Każdorazowo egzaminu nie zdawało jedynie 1-2 % przystępujących. Prawa jazdy były podpisywane przez kierownika szkoły. Sprawujący ten urząd do 1939 roku Weidenbecher podpisał ok. 28 000 praw jazdy. Jak już wspomniano, każdy kurs liczył ok. 300 kadetów, którzy byli podzieleni w plutony, każdy po 100 mężczyzn. Każdemu dowódcy plutonu odpowiedzialnemu za wyszkolenie swojego plutonu podlegało 15 dowódców drużyn, którzy już przed swoim zatrudnieniem musieli posiadać prawo jazdy. 

Normalny dzień poborowego rozpoczynał się pobudką o godzinie 5:25, dziesięciominutową zaprawą poranną, toaletą. O 6:00 serwowano dla wszystkich kawę z chlebem, a o 6:50 wydawano suchy prowiant w postaci bułek. O 7:00 miał miała miejsce odprawa całej szkoły, po której udawano się na właściwe zajęcia. Około południa miała miejsce przerwa obiadowa, chwila odpoczynku, a o 14:00 przystępowano do zajęć popołudniowych trwających do kolacji, tj. do 18:15. Kadeci mieli zagospodarowane również godzinny wieczorne. Był to czas na porządki, czyszczenie i cerowanie ubrań, śpiewanie, ale także na wieczory filmowe czy też lekcje poglądowe. O 22:00 ogłaszano capstrzyk.

 Kadeci Sportowej Szkoły Motorowej w Drawsku, zima 1938

Za stan techniczny pojazdów oraz ich naprawy odpowiedzialnych było ośmiu mechaników, którzy mieli do dyspozycji w pełni wyposażony warsztat przystosowany także do prac związanych z lakierowaniem. Na terenie szkoły znajdowały się także podziemne zbiorniki na paliwo.

Nazwa NSKK-Motorsportschule była pewno rodzaju kamuflażem, gdyż sama szkoła była utrzymywana przez Wehrmacht. Zarządca szkoły musiał postępować w kwestiach finansowych według przepisów i procedur obowiązujących w tej formacji wojskowej. Kadeci szkoły byli poborowymi Wehrmacht, którzy po zdobyciu tu prawa jazdy, byli przydzielani do odpowiednich jednostek zmotoryzowanych. 

NSKK Motorsportschule Dramburg – front budynku

Szkoła zatrudniała również dwóch kucharzy oraz trzy pomoce kuchenne, jak też intendenta. Dodatkowo na potrzeby szkoły pracowało dwóch szewców, dwóch krawców oraz stolarz.  W szkole urządzono także ambulatorium, w którym pracował dr Strach wraz z sanitariuszem. W sekretariacie natomiast pracowało dwóch pracowników administracyjnych.

Szkoła odgrywała bardzo ważną rolę w gospodarczym życiu Drawska. Co najmniej 40 poborowych ożeniło się w Drawsku i tu założyło swoje rodziny. Zgodnie z obowiązującymi regułami zapotrzebowanie na artykuły spożywcze, części zapasowe oraz paliwa winno być w miarę możliwości zaspokajane w mieście, w związku czym szkoła znacznie ożywiła życie gospodarcze Drawska. Również w sferze socjalnej szkoła przyczyniała się do pomocy miastu. Pracownicy zatrudnieni w szkole płacili podatki w mieście, z ich pensji odciągane były również składki na tzw. „pomoc zimową”. Szkolna kuchnia serwowała darmowe posiłki dla najuboższych dzieci. Przy samej organizacji szkoły zatrudniani byli z kolei wyłącznie miejscowi rzemieślniczy, którzy zarobili duże sumy podczas urządzania kwater oraz warsztatów. W całej Rzeszy było 28 Sportowych Szkół Motorowych, a drawska zaliczała się do najlepszych.

W czasie walk o Drawsko w marcu 1945 roku jeden z pocisków trafił w budynek szkoły i go uszkodził. Zgodnie z relacjami pierwszych polskich mieszkańców miasta, po wojnie obiekt  zastali oni całkowicie zniszczony w centralnej części. Boczne skrzydła stały w całości, podobnie jak i tylne części obiektu. Do 1946 roku budynek  zajmowały wojska radzieckie. Od 1947 roku powstały tu warsztaty wraz z zapleczem zajęte przez zakład Technicznej Obsługi Rolnictwa. Tutaj uczniowie Zawodowej Szkoły Średniej odbywali zajęcia praktyczne.  Na początku lat 50-tych w okresie jesienno-zimowym w niezniszczonych pomieszczeniach grano w „halową” piłkę nożną. Latem od ul. Starogrodzkiej pracownicy TOR urządzili boisko do piłki siatkowej. W lewym skrzydle budynku, zajętej wcześniej przez Rosjan przez krótki okres działał prywatny zakład wulkanizacji. Taki stan rzeczy miał miejsce co najmniej do połowy lat 60-tych. W 1967/68 roku w naszych okolicach kręcono film „Jarzębina Czerwona”. Podczas nagrań wykorzystano również budynek seminarium, który w filmie płonie. Z relacji świadków wynika jednak, iż byłą to jedynie symulacja pożaru, a nie zniszczenie dawnego seminarium. Obiekt został prawdopodobnie rozebrany w niewyjaśnionych okolicznościach wkrótce po tym fakcie. Pozostałością po obiekcie jest hala garażowa wykorzystywana później przez Przedsiębiorstwo Robót Instalacyjno-Montażowych Budownictwa Rolniczego (PRIMBR), przy którym zorganizowano przyzakładową szkołę zawodową. 

Budynek dawnego seminarium w 1964 roku

 

Dział: Odkrywcy
niedziela, 23 listopad 2014 00:00

Drawskie szkolnictwo elementarne

Zachowane źródła nie przekazują nam żadnych informacji o drawskich szkołach aż do XVI wieku. Można przypuszczać, że w średniowieczu działała tu, podobnie jak w innych miastach, szkoła parafialna, za której prowadzenie odpowiedzialny był proboszcz. W programie tego typu szkół znajdowały się nauka pacierza i psalmów, podstawy łaciny i śpiewu kościelnego. Uczęszczający do niej chłopcy mieli przede wszystkim uświetniać uroczystości kościelne. Nauczycielem w takich szkołach często był organista, którego nazywano kantorem.

Pierwsza pisemna wzmianka o drawskiej szkole pochodzi z 1572 roku. Miasta nowomarchijskie złożyły wówczas skargę na działania rządu, które uniemożliwiały im właściwe dbanie o szkolnictwo. Kolejną wzmiankę znajdziemy w życiorysie Georga von der Goltza, dziedzica na Mielenku i Olesznie, który uczęszczał do szkoły w Drawsku w latach 1596-1599. Następna informacja o drawskiej szkole znajduje się w ugodzie władz kościelnych z rodziną von dem Born, w której ród zobowiązywał się ona do zapłaty 12 groszy każdemu pracownikowi szkolnemu oraz 25 ¼ grosza uczniom uczestniczących w uroczystym pogrzebie. Na podstawie tej informacji można wywnioskować, że w mieście było co najmniej dwóch nauczycieli. Kwotę 25 ¼ należy traktować, jak przypuszcza drawski kronikarz Paul van Niessen, nie jako ryczałt, lecz jako sumę stawki na każde dziecko, która wynosi ¼ grosza. Przyjmując taką tezę dochodzimy do wniosku, że w Drawsku było 101 uczniów, co byłoby proporcjonalne do ówczesnej liczby mieszkańców miasta.

 Nauka czytania w szkole miejskiej. Rycina Jacoba Köbel z 1524 roku

Po pożarze miasta w 1620 roku, wybuchu wojny trzydziestoletniej oraz epidemii zarazy w  1625 liczba mieszkańców Drawska znacznie spadła. Zapewne ucierpiała na tym także działalność oświatowa. Źródła milczą do roku 1641, kiedy to wymienia się kantora Bartłomieja Wakenitza, z którym trzy lata później zawarto umowę w sprawie sposobu wypłaty zaległego wynagrodzenia w wysokości 200 guldenów oraz przydziału mieszkania nauczycielskiego.  W końcu w 1651 roku źródła ujawniają nazwisko pierwszego nauczyciela, którym był niejaki Peter Neumann. Kolejne lata przynoszą nam więcej informacji, na podstawie których wiadomo, że w szkole zatrudnione były dwie osoby: rektor, magister lub też po prostu nauczyciel oraz kantor. Ich skromne wynagrodzenie było wypłacane z kasy kościelnej. Wielokrotnie jednak nie otrzymywali oni zapłaty. Obowiązek żywienia pracowników szkolnych przez mieszkańców został już wtedy zastąpiony dodatkiem do pensji w wysokości 20 guldenów.  

Ówczesna sytuacja w mieście wpływała negatywnie nie tylko na warunki życiowe pracowników, ale także na warunki, w jakich wykonywali swoja pracę. W wielkich pożarach miasta w 1620 i 1664 roku szkoła spłonęła. Wiadomo, że po 1664 r. budynek został odbudowany, jednak wcześniej lekcje odbywały się jedynie w takim zakresie, na który pozwalała skromna przestrzeń mieszkania nauczyciela. 

Pracownicy szkolni zmieniali się z biegiem lat, lecz ich sytuacja nie uległa polepszeniu. W pożarze 1696 roku ponownie spłonął budynek szkoły. Wprawdzie w latach 1697-98 przeznaczono na jego odbudowę 281 talarów, jednak przez dłuży okres zaprzestano nauczania. Ze względu na brak większych środków finansowych nowa szkoła została wybudowana naprędce i bardzo skromnie. 

Przełom w dziedzinie szkolnictwa przyniósł Fryderyk Wilhelm, który po raz pierwszy w historii zwrócił większą uwagę na tę dziedzinę. Dekretem z 1717 roku król wprowadził obowiązek nauki szkolnej. Nakazano przede wszystkim naukę czytania i pisania po niemiecku, aby dzieci mogły same czytać Biblię. W ten sposób powstały tzw. „szkoły niemieckie”, które zostały tak nazwane dla rozróżnienia od dotychczasowych „szkół łacińskich”. Szkoła taka powstała w Drawsku prawdopodobnie już w 1717 roku. W tym samym czasie powinna też powstać szkoła dla dziewcząt, której założenia domagano się już w 1573 roku. Nie znamy niestety nazwisk pierwszych zarządów tych szkół. Dopiero w roku 1751 pojawia się wdowa po kontrolerze akcyzy Adami, która za swoja pracę w szkole dla dziewcząt otrzymywała czesne od dzieci oraz talara dodatku do czynszu z kasy kościelnej.

Nadzór nad szkołą został zaostrzony za czasów Fryderyka II. Regulamin ratuszowy ustanawiał prokonsula (wiceburmistrza) odpowiedzialnym za nadzór nad nauczycielami i uczniami, nakazywał mu uczestnictwo w państwowych egzaminach, wizytację szkół. Nadzór gospodarczy sprawował duchowny tutejszej parafii.

Pomimo, że poprzez powyższe regulacje prawne wzrosła liczba dzieci uczęszczających do szkół, nie uległa polepszeniu sytuacja szkolnictwa. W 1729 drawski rektor otrzymywał z kasy kościelnej 25 talarów pensji, dodatek na wyżywienie oraz 10 talarów za pracę jako organista tutejszego kościoła. Z kasy szpitalnej rektor dostawał 8 talarów i 8 groszy oraz dodatek w wysokości 9 talarów. Nie łatwo jest jednak ustalić jakie wynagrodzenie pobierali pracownicy szkolni, gdyż ich pensja była wypłacana z czterech różnych źródeł. W 1744 budynek szkoły był ruiną. Jak donoszą kronikarze „w zmurszałym drewnie nie trzymały się już żadne gwoździe”. Mimo to, sytuacja finansowa nie pozwalała myśleć o żadnej większej naprawie. Nauczyciele w swoich mieszkaniach mieli jedynie łóżka. 

Dopiero w 1759 roku do próby poprawy sytuacji szkolnictwa zabrał się inspektor Goehring. Nawiązał on kontakt z magistratem oraz kolegium nauczycielskim i wspólnie ustalono m.in. nie zachowany do dnia dzisiejszego wykaz obowiązkowych przedmiotów szkolnych. Niestety czasy okazały się zbyt trudne do dalszych działań: w kraju panowała wojna siedmioletnia. Kontrybucje na rzecz obcych wojsk pustoszyły kasę miejską. W końcu zadecydowano o zawieszeniu zajęć szkolnych ze względu na brak drewna opałowego. Nauczyciele po raz kolejny nie otrzymywali wynagrodzenia. Inteligencja zdziczała podobnie jak reszta społeczeństwa, czego najlepszym przykładem jest kantor Albrecht, który został przyłapany na kradzieży drewna z lasów miejskich. Sytuacja polepszyła się po zakończeniu wojny siedmioletniej w 1763. Motorem napędowym zmian był ówczesny diakon Beuthner, który rozpoczął budowę nowego budynku szkoły. Dzięki jego staraniom pozyskano 523 talary z kasy centralnej, część środków przeznaczonych na remont dachu kościoła z kasy miejskiej oraz zobowiązanie partycypacji w kosztach kasy kastowej. Zbudowano solidny budynek, którego budowa kosztowała ostatecznie o 621 talary więcej niż zakładano. Brakujące pieniądze zostały ostatecznie wypłacone przez miasto po wieloletnim procesie sądowym. 

Budynek szkoły wybudowanej w 1763 roku, który znajdował się przy dzisiejszej ul. Kilińskiego. Fot. WKZ Koszalin. Stan 1960 rok.

W 1787 roku ustanowiono Wyższe Kolegium Szkolne, któremu powierzono nadzór nad szkolnictwem sprawowany dotychczas przez kościół. Pierwszym posunięciem kolegium było zarządzenie wizytacji szkół. Według niej w Drawsku były dwie klasy: łacińska i niemiecka. Obie klasy miały do dyspozycji jedynie jedno pomieszczenia. Frekwencja szkolna wynosiła latem 25, a zimną 60 uczniów. Oznacza to, że również uczniowie szkoły łacińskiej zajmowali się latem pracą na roli. Klasa łacińska liczyła 11, a niemiecka 49 uczniów. Nie było stypendiów, jakiejkolwiek biblioteki, zbiorów minerałów czy instrumentów. Również sytuacja materialna nauczycieli była zła. Wynagrodzenia rektora i konrektora wynosiły odpowiednio 100 i 104 talary i składały się z wielu mniejszych części: pensji z kasy kastowej, dodatku żywnościowego, dodatku skarbowego, dodatku ze szpitala, z legatu Albrechta, z czesnego i honorarium za korepetycje. Do składowych wygrodzenia należało także 7 talarów za działanie podczas ślubów i pogrzebów, a konrektor otrzymywał dodatkowe 9 talarów z kasy szpitalnej.

Brak pomieszczeń spowodował, że jeszcze w 1790 roku rektor Ackelbein prowadził lekcje z mniejszą klasą we własnym domu. W końcu jednak oświadczył, że tak dalej być nie może, gdyż takie warunki nie pozwalają na promocję uczniów wedle ich wiedzy. Dodatkowo protestował przeciw uczestnictwie uczniów w chórze kościelnym podczas zajęć szkolnych, co powodowało absencję uczniów na zajęciach. Występował energicznie także za zwiększeniem wynagrodzenia kadry pedagogicznej. 

W opisanych wyżej okolicznościach niemożliwe było przygotowanie uczniów do podjęcia studiów. Prędzej czy później musieli oni wyjeżdżać do innych szkól poza Drawskiem, aby otrzymać niezbędna wiedzę. Przede wszystkim były to gimnazja w Szczecinie i Stargardzie oraz Gimnazjum Joachimsthalskim w Berlinie.

Po zmarłym w 1793 roku rektorze Ackelbeinie jego stanowisko objął na krótko K. Kypke, a po nim M. Klehden ze Szczecina, który od razu przystąpił energicznie do poprawy sytuacji szkolnictwa w zakresie budynku szkoły oraz wynagrodzenia nauczycieli. Niestety spowodowało konflikt między nim, inspektorem oraz władzami miejskimi. Na szczęście za zwiększeniem wynagrodzenia nauczycieli w 1803 roku opowiedział się nie kto inny jak sam król Fryderyk Wilhelm III. Królowi przedstawiono raport, na którego podstawie zwiększono wynagrodzenie drawskich nauczycieli: rektora do 160, a konektora do 170 talarów. Pomimo tej znacznej podwyżki stanowisko rektora w Drawsku nie było kuszącą posadą. W latach 1808-1811 nie można było znaleźć nikogo, kto podjąłby się tej ciężkiej pracy za tak skromne wynagrodzenie. 

W 1817 i 1825 roku wprowadzono reformy Altensteina. Podział szkół na łacińską i niemiecką zakończył się ostatecznie w 1818 – powstała jedna szkoła powszechna, do której obowiązek uczęszczania miały wszystkie dzieci z miasta. Pobór czesnego miał zapewniać magistrat. Ustalone tez stałe wynagrodzenia kadry pedagogicznej. W 1822, po śmierci konrektora Wilsa, na jego miejsce po raz pierwszy wybrano nie-teologa. Był nim Nieprasch, autor jednej z drawskich kronik. Dotychczasowy ścisły związek szkoły z kościołem został zniesiony zarządzeniami z 1825 i 1845 roku. Szybko zaczęła rosnąć liczna nauczycieli - w 1832 roku było ich już sześciu. Z czasem stary budynek szkoły stał się za mały, należało pomyśleć o budowie nowego. 

Umowa z cieślą Nueske na budowę budynku szkoły przy dzisiejszej ul. Obr. Westerplatte. 1844. Fot. DP

Na lokalizację nowej szkoły wybrano teren po dawnym klasztorze franciszkańskim. Projekt oraz kosztorys został opracowany w 1842 roku. Umowa z wykonawcą – drawskim cieślą Nüske -została podpisana 29 marca 1844 roku. W tym samym roku rozpoczęły się także prace budowlane. Koszty budowy wynoszące 8184 talary (w przybliżeniu 2 mln dzisiejszych złotych), zostały pokryte przez miasto oraz majątki Goltzengut i Pritengut. Nowy budynek został ukończony i oddany do użytku w 1845 roku.

 Budynek szkoły wybudowany w 1845 na miejscu dawnego klasztoru franciszkańskiego. Rycina dołączona do kroniki Nieprascha z 1853.

W tym okresie w szkole zatrudnionych było już 7 nauczycieli, wkrótce przybył ósmy, a w 1858 dziewiąty. W jednej z klas zaczęto ponownie uczyć łaciny i właśnie ta klasa, pomimo wielostronnej opozycji, po zatrudnieniu dodatkowych trzech nauczycieli została przekształcona w czteroklasowa szkołę średnią, która miała wprawdzie oddzielnego dyrektora w osobie dr Tschetschorke, dzieliła jednak pomieszczenia ze szkoła miejską. Zwiększona liczba uczniów była przyczyną rozbudowy szkoły o północne skrzydło, co miało miejsce w 1860 roku. W 1862 szkołę średnią przekształcono w wyższą szkołę dla chłopców. W tym samym czasie powstała także średnia szkoła dla dziewcząt, dzięki czemu szanse zdobycia elementarnego wykształcenia mieli przedstawiciele obu płci. W obu szkołach pracowało wtedy 14 nauczycieli i jedna nauczycielka. Pomimo dobudowania północnego skrzydła możliwości lokalowe szkoły były wciąż niewystarczające, dlatego w 1867 zdecydowano się dobudować drugie południowe skrzydło. Już w dwa lata później uczniowie i nauczyciele przekształconej w gimnazjum szkoły średniej przeprowadzi się do nowego budynku, pozostawiając więcej miejsca uczniom szkoły elementarnej.

Budynek szkoły podstawowej na początku XX w.

Na początku XX wieku liczba mieszkańców miasta znacznie wzrosła, co spowodowało wzrost liczby uczniów objętych obowiązkiem szkolnym. O potrzebie dostosowania budynku szkoły do większej liczby uczniów dyskutowano już od 1906 roku. Początkowo rozważano rozwiązania zastępcze: urządzenie kilku klas w nieużywanych dotychczas pomieszczeniach czy zmianowość nauki. Wszystkie one jednak okazały się niewystarczające i rozbudowa szkoły stała się niezbędna.  Już w 1908 August Witte przestawił projekt budowlany wraz z kosztorysem. Konsultacje projektu z ratuszem oraz rządem rejencji w Koszalinie trwały aż 5 lat. W szkole uczyło się wtedy 872 uczniów w 21 klasach, w tym trzech mieszanych. W końcu 27 grudnia 1913 roku otrzymano pozwolenie na budowę oraz obietnicę współfinansowania inwestycji przez rząd rejencji. Do rozbudowy doszło w latach 1914 - 1916. Wtedy to przebudowano cały dach szkoły. Dzięki temu na poddaszu urządzono duża salę muzyczną, a pod nią gabinety techniczny i fizyczny, pokój nauczycielski i pomieszczenie do nocowania. W północnym skrzydle pozyskano magazyny na pomoce dydaktyczne. Dobudowano także łącznik, w którym urządzono kolejne sale lekcyjne. W końcu, w tracie tej samej przebudowy wybudowano dużą sale sportową. Do 1945 nie przeprowadzano już większych zmian w funkcjonowaniu szkoły. 

Historia budowy szkoły.

Po II wojnie światowej władze polskie zaczęły szybko organizować szkolnictwo na przejętych terenach. Problemem był brak wykwalifikowanej kadry nauczycielskiej, programów 

i podręczników. W dawnej szkole niemieckiej przeprowadzono niezbędne remonty i otwarto gimnazjum oraz liceum ogólnokształcące. Pierwszym dyrektorem gimnazjum oraz liceum został Józef Rogalski, do pierwszych nauczycieli zaliczali się natomiast Regina Paderewska-Jurkowska, Irena Kordowska oraz Franciszek Wieczorek. 3 września 1945 odbyło się pierwsze posiedzenie rady pedagogicznej. Rok szkolny rozpoczęło 25 uczniów w różnym wieku. 

Szkoła Podstawowa w Drawsku Pomorskim w latach 60-tych. Fot. UM Drawsko Pomorskie

Z czasem doszło do rozdziału obu szkól i powstania szkoły podstawowej oraz liceum ogólnokształcącego. W 1971 liceum przeniosło się do nowego budynku. Na kierownika szkoły podstawowej wybrano E. Rekasa. Szkoła liczyła 11 oddziałów, w których uczyło się 399 uczniów. 1 września 1979 roku, w czterdziestą rocznicę napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę Szkole Podstawowej nr 1 nadano imię majora Henryka Sucharskiego. W latach  80-tych budynek został znacznie rozbudowany o nowe bloki C i D. 

Uroczystości nadania szkole imienia mjra Sucharskiego. 1979. Fot. UM Drawsko Pomorskie

Po tzw. reformie Handkego z 1999 roku w drawskiej Jedynce na cztery lata powstał Zespół Szkół Nr 1 w Drawsku Pomorskiem, w którego skład weszły Szkoła Podstawowa Nr 1 oraz Gimnazjum nr 1. Od 2003 roku gimnazjum zostało przeniesione na ul. Dworcową, w budynku przy ul. Obrońców Westerplatte pozostawiono jedyną szkołą podstawową na terenie miasta.

Szkoła Podstawowa w 2014 roku. Fot. M. Łukasz

 

Dział: Odkrywcy
niedziela, 16 listopad 2014 00:00

Rozważania o początkach drawskiej fary

Spoglądając na dzisiejsze Drawsko łatwo zauważyć, iż dominującym budynkiem w mieście jest kościół. Podobnie było w przeszłości: gdy spojrzymy na sztychy Meriana i Petzolda od razu zauważymy, że świątynia była najważniejszą budowlą miasta. Średniowiecze było epoką, w której religia przenikała bardzo głęboko zarówno w życie pojedynczego człowiek jak i całej społeczności. Dziś ciężko nam to sobie wyobrazić, ale wyznaczała ona rytm ówczesnego życia. Na stałe upiększanie kościołów nie żałowano nigdy pieniędzy, były one bowiem wizytówką miasta i jego mieszkańców. Wielkość świątyni niekiedy znacznie przekraczała potrzeby i możliwości finansowe obywateli, a mimo to nie szczędzono środków.

Ustalenie czasu powstania drawskiego kościoła jest  niezwykle trudne. Nie zachowały się żadne dokumenty mówiące o jego budowie i budowniczych. Przyglądając się dotychczasowym opracowaniom historii Drawska i kościoła spotkać możemy wszechobecny pogląd, że powstał on na przełomie XIV i XV wieku, wieża jeszcze później. Wnioski takie wysunięto na podstawie techniki budowlanej oraz analogii z innych terenów. Wydaje mi się jednak, że na podstawie dostępnych dokumentów źródłowych oraz form architektonicznych można dojść do innego wniosku, co niniejszym postaram się przedstawić.

Zmiany wyglądu drawskiego kościoła na przestrzeni wieków.

Nasze rozważania rozpoczniemy od dokumentów oraz rysu historycznego, w szczególności historii Drawska pod względem kościelnym. Dokument lokacyjny dla Drawska został wydany przez margrabiów brandenburskich 8 marca 1297 roku w Prenzlau. Miasta były jednym z filarów władzy askańczyków na nowo zdobytych terenach, gdyż właśnie one zaczęły pełnić funkcje militarne wcześniejszych grodów. Margrabiowie dbali szczególnie o ich rozwój ekonomiczny poprzez udzielanie licznych przywilejów i zwolnień, jak też o fortyfikacje. Drugim filarem władzy było rycerstwo. Jego główną rolą była kolonizacja ziem nadanych im przez władców. Wreszcie trzecim, bardzo ważnym elementem były instytucje kościelne. Margrabiowie obdarowywali różne instytucje kościelne prawami patronatu, widząc w tym pewną drogę do wewnętrznej integracji kościelnej. Parafie były w ten sposób powiązane z miejscowymi, nowomarchijskimi instytucjami, a nie tylko z biskupstwami, których siedziby znajdowały się w obcych państwach: Księstwie Pomorskim i Polsce.

Już w dokumencie lokacyjnym z 1297 roku wspomina się o czterech łanach ziemi przeznaczonych dla parafii. W 1312 roku spotykamy tu plebana Henryka, który jest pierwszym poświadczonym proboszczem drawskim. Henryk pojawia się na kartach drawskiej historii jeszcze w 1320 roku.  Drugim proboszczem z pewnością był Walter von Guntersberg, którego wspomina się w bulli papieża Jana XXII z 1326 roku, mocą której został nominowany kanonikiem w Schwerinie, prawdopodobnie nigdy nie objął tego stanowisko. Walter musiał być niezwykle prężnie działającym duchownym: w 1328 został kanonikiem biskupa Arnolda w Kamieniu, później archidiakonem w Demmin oraz notariuszem Księcia Pomorskiego. Co ciekawe Walter przez cały czas zachował godność proboszcza drawskiej parafii, która z pewnością była zarządzana w jego imieniu przez wikarych. Patronat nad kościołem oraz wszelkie prawa i obowiązki z niego wynikające, a o których będzie mowa niżej,  sprawował początkowo władca. Podobnie jak w innych miastach Nowej Marchii mieszczaństwo nie dążyło do przejęcia patronatu nad świątynią, co jednak nie wyklucza możliwości partycypowania mieszczan w jej fundowaniu. 

Budowa kościoła w średniowieczu. Źródło: www.jadu.de

Znaczącym dla naszych rozważań jest dokument z 3 lutego 1320 r. Wtedy to Warcisław, książę pomorski, jako opiekun małoletniego margrabiego Henryka, nadaje klasztorowi augustianek  w Pyrzycach patronat nad kościołem w Drawsku  wraz z jeziorem Lubie, Lubieszewem, Sprunge, Gudowem, Mielenkiem Drawskim, Konotopem, Świniarami, Olesznem, Karwicami i Damne, zwalniając jednocześnie siostry z płacenia danin oraz świadczenia jakichkolwiek służ władcy. Celem nadania miało być zwiększenie sławy Pana oraz założenie klasztoru.  

Ze sprawowaniem patronatu nad świątynią wiązały się określone prawa i obowiązki. Patron miał prawo wysuwania kandydatów na proboszczów, wglądu do ksiąg, czy do wsparcia z funduszy kościelnych. Poza tym miał też prawa czysto honorowe, jak wyróżnione miejsce w świątyni, przeważnie w ławie kolatorskiej oraz prawo pochówku w jej murach. Do najważniejszych obowiązków patrona należało przede wszystkim wsparcie finansowe kościoła, ze szczególnym uwzględnieniem wspierania jego budowy i remontów. Ciekawie przedstawiała się sprawa sprawowania patronatu przez instytucje kościelne, przede wszystkim klasztory. Mogły one łączyć wszelkie swoje beneficja i przejmować wszelkie środki na potrzeby klasztoru, pozostawiając jedynie nie zmniejszone dochody kapłanowi tego kościoła. Już od początku XIII wieku praktyką było przejmowanie całych dóbr, a utrzymywanie przez klasztor jedynie miejscowego wikarego.

Przy przekazywaniu prawa patronatu donatorzy niekiedy dawali wyraz motywom, którymi się kierowali. W drawskim przypadku zwiększenie posiadłości augustianek miało służyć jako „zaplecze” środków na budowę klasztoru. Wynika z tego, że patronat nad kościołem był traktowy jako rodzaj subwencji. Nie był to wówczas przypadek odosobniony. Dość niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego badacze przyjmują, iż ów klasztor miał powstać właśnie w Drawsku. W dokumencie nie ma o tym żadnej wzmianki. Czy nie chodziło o inne miejsce, a drawskie nadanie miało zapewnić jedynie środki na jego budowę? Moim zdaniem tak właśnie było.

Należy także zauważyć, że klasztory ubiegały się o prawo patronatu raczej tych parafii, które nie wymagały większych nakładów finansowych, a więc przede wszystkim takich, których kościoły były już wybudowane. W przeciwnym wypadku, musiały ponosić ogromne koszty ich budowy, a darowizna stawała się obciążeniem, a nie nagrodą. Stąd też uważam, że budowa kościoła w Drawsku musiała już być zakończona, lub tez na tyle zaawansowana, że liczono rychłe z niego dochody. 

Pyrzyczanki nie pozostawił w Drawsku żadnych śladów po sobie. Nie wiadomo nic o ich działalności na naszych terenach, co jeszcze bardzo wzmacnia tezę o tym, że drawski kościół i jego uposażenie były jedynie przedmiotem zysku dla klasztoru z Pyrzyc. Prawdopodobnie po zniszczeniach dokonanych przez najazd wojsko polsko-litewskich z 1326 mniszki straciły swoje ziemie w naszych okolicach. Przestało to być po prostu opłacalne, gdyż zniszczeniu uległy wszystkie wsie wymienione w dokumencie z 1320 roku.

W każdym razie dobra augustianek były dość szybko podzielone. W 1340 roku wieś Świniary nadano Drawsku, a patronat nad kościołem musiał wrócić w ręce władcy terytorialnego, gdyż w 29 stycznia 1341 przekazał go żeńskiemu zakonowi cysterek z Recza. I również tutaj mamy do czynienia z dotacją mającą na celu zwiększenie dochodów instytucji kościelnej, znamy nawet powód tego działania: w 1340 pożar strawił konwent cysterek w Reczu, tak więc mniszki potrzebowały dużych sum pieniędzy, aby go odbudować, a takie mógły uzyskać z Drawska tylko w przypadku, gdy kościół już istniał.

Korpus nawowy oraz chór – pierwotne elementy kościoła

Drugim niezwykle istotnym elementem przy datowaniu drawskiej świątyni jest architektura. Obecny wygląd kościoła jest wynikiem remontów, które miały miejsce kilkakrotnie na przestrzeni wieków. Najważniejszym dla nas jest wyłuskanie formy pierwotnej. Widomo, że wieża została dobudowana w późniejszym okresie, co widoczne jest gołym okiem. Jednakowe wymiary cegieł (27,5/28x12,5/13x8/8,5) i wendyjski wątek ich wiązania oraz przewiązanie narożników prezbiterium, korpusu nawowego i zakrystii wskazują na równoczesny proces budowy tych partii kościoła i to właśnie w tych elementach należy dopatrywać się najstarszej, pierwotnej części drawskiej świątyni. W tym momencie z pomocą przychodzi nam historia sztuki i analogie do innych kościołów.

Najbardziej zbliżonym zarówno geograficzno-politycznym jak i architektonicznym wydaje się być kościół w Dobiegniewie. Oba kościoła mają podobną długość korpusów i kształt filarów międzynawowych. Charakterystyczne dla nich jest również rozmieszczenie skarp skrajnych niewypadających na narożnikach. Podobieństwa wykazuje także profilowanie ścian oraz występowanie charakterystycznego profilu – wałka nałożonego na zaokrągloną powierzchnię. Wreszcie element, który ciekawi wielu drawszczan – boczne portale ozdobione terakotowymi płytkami. 

Kościół w Dobiegniewie. Fot. http://donremigio.bikestats.pl

Płytki te mają nie tylko zbliżony wygląd i wymiary, ale także można się w nich doszukać takich samych motywów, jak głowy syren czy smoki. Zdecydowaną różnicę widać natomiast w portalu północnym drawskiego kościoła, który został wykonany przez mistrza o wiele zdolniejszego niż wykonawca południowego, prymitywnego portalu oraz portali w Dobiegniewie. Podobne prymitywne zdobienia możemy odszukać także w kościele klasztornym w Bierzwniku. Nie są to jedyne analogie między Bierzwnikiem a Drawskiem, gdyż widać je także w budowie chóru, w szczególności profilowaniu jego okien. 

Zdobione portale w Dobiegniewie i Drawsku Pomorskim.

Kościół w Bierzwniku zbudowany został bez wątpienia przez budowniczych warsztatu wykształconego podczas budowy klasztoru w Chorin. Formy tam zastosowane funkcjonowały jako wzorce określane często jako „strzecha chorińska”, która funkcjonowała do ok. 1319 r. Samo pojęcie „strzecha budowlana” jest stosowane do określenia grupy czy też organizacji skupiającej rzemieślników różnych specjalności w celu kompleksowej realizacji przedsięwzięć budowlanych. Ślady szkoły chorińskiej widać w wielu budowlach sakralnych: w Eberswalde, Angermunde, Prenzlau, Bierzwniku, Dobiegniewie i oczywiście w Drawsku. We wszystkich tych świątyniach odnajdziemy wspólne elementy wskazujące na ten sam warsztat.

Elementy dekoracyjne kościołów zaliczanych do grupy strzechy chorińskiej

Przy próbie datowania drawskiej fary należy również wziąć pod uwagę, że Arnold von der Goltz, założyciel Drawska Pomorskiego pochodził właśnie z Marchii Wkrzańskiej, z miejscowości Goltzow, położonej kilka kilometrów od posiadłości klasztoru chorińskiego. Zapewne osiedleńcy, którzy przybyli wraz z nim do nowego miasta znali tę technikę budowlaną. 

Podsumowując powyższe rozważania myślę, że z dużą dozą ostrożności można uznać, że dotychczasowe datowanie drawskiej fary wskazujące na początek XV wieku obarczone jest wadą. Badacze nie wzięli pod uwagę wszystkich argumentów. Bazowano głównie na analogiach z kościołami halowymi Pomorza Zachodniego pomijając szersze zestawienie architektury z faktami historycznymi. Osobiście jestem przekonany, że drawski kościół pochodzi z pierwszej połowy XIV wieku, a nawet skłaniam się ku pierwszemu ćwierćwieczu kiedy to augustianki otrzymały patronat nad tutejszą parafią. Oczywiście jest to jedynie moje skromne zdanie 

Bibliografia:

  • JARZEWICZ J., Gotycka Architektura Nowej Marchii. Budownictwo sakralne w okresie Askańczykow i Wittelsbachow, 2000.
  • KALITA-SKWIRZYŃSKA K., Kościół parafialny p.w. Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Drawsku pomorskim.  Dokumentacja historyczno-architektoniczna.  Maszynopis 1990.
  • KOHTE, J., Die Bau- und Kunstdenkmäler des Regierungsbezirks Köslin. Band III: Die Kreise Schivelbein, Dramburg, Neustettin, Bublitz und Rummelsburg, 1934.
  • KüHN, K., Chronik der Städte Dramburg, Falkenburg und Callies, sowie die benachbarten Dörfern des Dramburger Kreises, 1864.
  • NIESSEN, P.v., Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897.
  • SCHMOLL, J.A, Das Kloster Chorin und die askanische Architektur in der Mark Brandenburg 1260-1320. 1961
  • SCHUMANN D., Mauerwerk und Dekor. Die ornamentale Aufwertung der märkischen Architektur um 1300 [w:] Ernst BADSTÜBNER, Dirk SCHUMANN (red.), Licht und Farbe in der mittelalterlichen Backsteinarchitektur des südlichen Ostseeraums, 2005, s. 326–347.

 

Dział: Odkrywcy
niedziela, 09 listopad 2014 00:00

Uratowana świątynia

Kościół w Mielenku Drawski, a właściwie kościół filialny p.w. Matki Boskiej Królowej Polski, bo tak brzmi jego pełna nazwa, to najstarszy zabytek w tej miejscowości i jeden z najstarszych i najważniejszych w gminie Drawsko Pomorskie. Bez wątpienia zalicza się on także do najcenniejszych zabytków o konstrukcji szkieletowej Pomorza Zachodniego. Początki świątyni sięgają roku 1662, kiedy to powstała jej nawa. Lecz podobnie jak w innych miejscowościach naszej okolicy, kościół w Mielenku Drawskim miał także swojego poprzednika, a historia chrześcijaństwa rozpoczyna się tu w momencie lokacji wsi na początku XIV wieku. 

  • Domniemania o pierwotnej świątyni

Pierwszą wzmiankę o Mielenku Drawskim odnajdujemy w 1320 roku, kiedy wieś ta zostaje przekazana zakonowi augustianek z Pyrzyc. Już wtedy więc Parue Mellen jest we władaniu kościelnym. Niestety zniszczenia dokonane najazdem polsko-litewskim w 1326 roku uniemożliwiły dalszy rozwój miejscowości oraz sprawiły, iż augustianki z Pyrzyc opuściły te tereny. W dwa lata po najeździe wieś, a właściwie to co po nim pozostało, zostało przekazane Wedlom. Jeszcze w 1337 roku Mielenko jest miejscowością opustoszałą, ale adnotacja w księdze ziemskiej margrabiego Ludwika poświadcza istnienie we wsi ziemi parafialnej: na 64 łany ziemi, cztery należały do parafii. Również z tego dokumentu dowiadujemy się, że we wsi zarządzał niejaki Merten Mellen, prawdopodobnie lennik Wedlów, który płacił im 6 solidów.

Kolejna wzmianką o świątyni w Mielenku, choć bardzo niepewną, miał być dokument fundacyjny klasztoru franciszkańskiego w Drawsku. Według niego mnisi przy fundacji zobowiązani zostali do sprawowania raz w tygodniu mszy w kaplicy zamkowej w należącym do Wedlów Mielenku. Inny incydent religijny związany z tą wsią ukazują protokoły sądu inkwizycyjnego w Szczecinie, według których pod koniec XIV wieku działała tu sekta waldensów. Ścigani przez inkwizycję odeszli oni od Kościoła, wprowadzając niezgodne z ortodoksją innowacje doktrynalne i liturgiczne. Nie pozostawili oni jednak po sobie trwałego śladu na naszych terenach. 

W 1400 roku ziemia drawska, w tym Mielenko,  została sprzedana Zakonowi Krzyżackiemu, w którego władaniu pozostaje do 1454 roku. Mniej więcej w tym okresie Mielenko stało się własnością rodu von der Goltzów. Potomkowie założyciela Drawska Pomorskiego będą patronami tutejszego kościoła, z krótką przerwą, aż do 1813 roku. Wtedy to majątek przejmą von Brockhausenowie. 

Nie jest możliwe stwierdzenie, czy w XV wieku Mielenko było samodzielną parafią. Co ciekawe w Registrum Administrationis Episcopatus Caminensis (1489-1494), jak też w Statua Capituli et Episcopatus Caminensis brak jest jakiejkolwiek wzmianek o kościele czy duchownych z tej miejscowości. Nie jest to jednak wystarczający dowód, aby uważać, że nie było tu kościoła.

Wygłoszone w Wittemberdze w 1517 r. tezy Martina Lutra zmieniły świat. Z czasem coraz więcej władców przechodziło na luteranizm. Tak też uczynił w 1537 władca Nowej Marchii. W tym miejscu należy zauważyć, że nowa religia nie została z dnia na dzień przyjęta przez wszystkich jego poddanych. Był to wieloletni proces, który zakończył się prawdopodobnie dopiero na początku XVII wieku. Sam Concorienbuch, czyli zbiór wszystkich luterańskich pism wyznaniowych został wydany przez elektora Jana Jerzego dopiero w 1581 roku.

Z 1606 roku pochodzi pierwsza znana wzmianka o ewangelickim pastorze w Mielenku, którym był Zachariasz Hake, syn drawskiego inspektora Jana Hake. Zachariasz wkrótce został przeniesiony na stanowiska diakona w Drawsku, a następnie do Złocieńca, gdzie poślubił Dilianę von Borcke i zmarł w 1632 roku. Nie znamy nazwiska pastora, który  go zastapił w Mielenku. Dopiero dwa lata po wojnie trzydziestoletniej pojawia się tu Augustyn Sachse. W tym czasie parafia Bucierz straciła swoją samodzielną i została włączona do parafii Mielenko, do której należał już kościół filialny w Olesznie. W takim kształcie parafia Mielenko przetrwała do 1945 roku. Wojna trzydziestoletnia spowodowała duże spustoszenie wśród miejscowej ludności. Gospodarstwa były opuszczone, pola leżały odłogiem. Właściciele zasiedlili już wieś nowymi mieszkańcami, gdy nadeszła kolejna katastrofa. Była 20 niedziela po Święcie Trójcy Świętej. Południowa część powiatu drawskiego została najechana przed oddziały polskie pod dowództwem Stefana Czarnieckiego. Według zachowanych relacji całkowicie zniszczone zostały miejscowości: Studnica, Ziemsko, Oleszno, Nowy Łowicz, Konotop, Bucierz i Mielenko. Nie oszczędzono niczego - spłonęły szkoły, majątki rycerskie, folwarki, kościoły. W tym momencie zakończyła się historia pierwotnej, prawdopodobnie drewnianej świątyni w Mielenku. Nic więcej o niej nie wiemy.

Elewacja wschodnia z unikatową ciesiółką szczytową oraz drewniane drzwi do wieży.

  • Obecny kościół

Odbudowa świątyń zniszczonych podczas najazdu z 1657 roku zajęła długie lata. Najszybciej miało to miejsce w Olesznie, Bucierzy i właśnie Mielenku, bo już w 1662 i 1663 roku.

Zadanie budowy kościoła, a następnie jego wyposażenia i utrzymania spoczywało na patronie, którym był przeważnie właściciel wsi. Jak wspomniano wyżej Mielenko już od dawna należało  do rodu von der Goltzów. W tym okresie głową rodu był Hans Georg von der Goltz. Poza tym, iż posiadał bardzo wysokie jak na owe czasy wykształcenie (studiował na 4 uniwersytetach) oraz brał udział w wyprawach podczas wojny trzydziestoletniej, był bardzo religijny. Sam skomponował wiele psalmów i pieśni kościelnych. Nic więc dziwnego, że odbudowa świątyni w Mielenku była dla niego ważnym zadaniem. Co ciekawe, odbudowa kościoła prawdopodobnie była zwieńczeniem jego życia, gdyż zmarł 10 października 1662 roku w wieku 75 lat.  Wyposażeniem kościoła zajęła się już jego żona Anna Zofia von Goltz, z domu von Münchhausen oraz dwaj synowie Hans Ernst i Magnus Ernst.

Dzieło budowy nowej świątyni zlecono mistrzowi Danielowi, o czym dowiadujemy się zachowanej do dziś inskrypcji na wschodniej elewacji kościoła. Na tej samej belce widnieje jeszcze jedno nazwisko, które jednak jest dość niewyraźne, co przysparza problemy z jego odczytaniem. Moim zdaniem mamy tu do czynienia z drugim budowniczym kościoła, niejakim Andreasem. Poza tym znaleźć tu możemy dwukrotnie datę budowy kościoła - rok 1662.

Fragmenty belek na elewacji wschodniej z inskrypcjami budowniczych.

W 1662 roku zbudowana została nawa świątyni o wymiarach ok. 16m x 7 m. Podobnie jak większość kościołów zorientowano ją na osi wschód-zachód, z ołtarzem usytuowanym po wschodniej stronie. Nawę w drewnianej konstrukcji szkieletowej wzniesiono na ceglanym cokole. Tak zwane fachy, czyli wypełnienia pomiędzy drewnianymi belkami (ryglami-poziomymi i słupami – pionowymi) zostały wypełnione cegłą, która jak wskazały badania konserwatorskie, była pierwotnie otynkowana. Najbardziej pierwotną, tj. nieodbiegającą wyglądem od roku 1662, formę architektoniczną prezentuje dziś elewacja wschodnia z dwoma symetrycznie umieszczonymi oknami w górnej części elewacji i wyjątkowo bogatą ciesiółką szczytu. Krzywolinijne belki, zwane zastrzałami,  nawiązują do popularnego w budownictwie ryglowym motywu krzyża św. Andrzeja. Tego typu dekoracje są bardzo rzadkie w architekturze sakralnej Pomorza Zachodniego, a występują w Hesji i Frankonii. Na tej elewacji uwiecznili swoje imiona wspomniani budowniczowie Daniel i Andreas. Zachowała się również pierwotna forma stropu kościoła, który zbudowany jest z belek podpartych zastrzałami. Obecnie jest on ukryty pod podwieszony sufitem z płyt paździerzowych. 

Wkrótce po wybudowaniu nawy przystąpiono do wyposażenia kościoła. Zapewne jako pierwszy ufundowano murowany stół ołtarzowy, do którego w XVII wieku nadbudowano ambonę i wkomponowano elementy wcześniejszej, pierwotnej nastawy.

W 1663 roku podarowano srebrny pozłacany kielich o wysokości 16 cm wraz ze srebrną pateną. Na nodusie kielicha znajdowała się trupia czaszka. Na rancie jego stopy widać było oznaczenie złotnika (DL) oraz znak miejski (orzeł). Ani kielich, ani patena nie zachowały się do dnia dzisiejszego.

W rok później podarowano świątyni dwa mosiężne lichtarze. Na pionowej ścianie ich podstawy widniały napisy uwieczniające ich fundatorkę Annę Zofię wdowę von der Goltz oraz wykonawcę ludwisarza Lorentza Kökeritz. (Anna Sophia – V – Münhausen Wittbe – V- D•Golttz – V-E-D-Leüchder in Mellen Anno 1664, na drugim lichtarzu: Lorentz•Kökeritz –V-D-L-Gott-Z… Mellen Anno 1664). Oba lichtarze znajdowały się w świątyni jeszcze w latach 70-tych, niestety później zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach.

Pozostałości pierwotnego ołtarza oraz lichtarze ufundowane w 1664 roku. Zdjęcie z lat 70-tych XX wieku. Obecnie oba obiekty nie istnieją.

Również w 1664 świątynia otrzymał dwa dzwony, o których historii dowiadujemy się z zachowanych źródeł oraz inskrypcji na jednym z nich, zachowanym do dnia dzisiejszego. Większy z dzwonów, przetopiony w 1874 a następnie oddany na potrzeby wojskowe w 1917 roku nosił napis:

„Diese zu Mellen anno 1657 durch polnischen Einfall in Brand verderbte Glocke ist nach Absterben des Herrn Hans Georg v.d. Goltz auf Geheiss Frauen Anna Sophie v.d. Goltz, und deren Söhne Hans Ernst und Magnus Ernst v.d. Goltz, Pastore Augustus Sachsis an 1664 mens. Octobr. wieder gegossen worden von M. Lorentz-Kökeritz von Alten-Stettin, wozu Frau Lara Borgtorfin X R. Thaler verehret“. 

Z powyższej inskrypcji wynika więc, że stary dzwon został bezpowrotnie uszkodzony w pożarze wznieconym przez polski najazd w 1657 roku. Po śmierci patrona kościoła Hansa Georga von der Goltz, z inicjatywy wdowy Anny Zofii, synów Hansa Ernsta i Magnusa Ernsta oraz pastora Augustyna Sachsa ludwisarz szczeciński Lorenz Kökeritz odlał z surowca starego dzwonu nowy, na który to cel Lara Borgtorfin podarowała 10 talarów. Miało to miejsce w październiku 1664 roku.

W 1664 roku podarowano świątyni również drugi dzwon, którego historia jest bardzo podobna do pierwszego i który zachował się do dziś. Inskrypcja na dzwonie głosi:

„Die zu Welschenburg 1657 durch polnischen Einfal im Brand verderbte Glocke ist nach Ableben  H. G. E. v.d. Goltz auf Geheiss der Frauen A. S. v.d Goltz, S.A. von Münchhausen Wittwe und dero H. Söhne H. Hans Erns  und H .M. Ernst v.d. Goltz, Pastor Sachsio 1664 zum  erstenmahl und beim Leben des H. Hauptmanns Gottliebe  G.A. Baron v.d. Goltz, Pastor J. H. Eisentrauto  zum andern Mahl umgegossen worden von Phil. Heinr. Paul Schwenn in Alten Stettin  1786 den 22. April”

Tak więc drugi z dzwonów znajdował się pierwotnie w kościele filialnym w Olesznie i został trwale uszkodzony podczas pożaru w czasie najazdu polskiego w 1657 roku. Podobnie jak w pierwszym przypadku, po śmierci pana Hansa Georga von der Goltza  z inicjatywy wdowy po nim oraz jego synów jak też pastora Augusta Sachsa,  w 1664 przetopiono stary dzwon po raz pierwszy. 122 lata później, 22 kwietnia 1786 roku, w Szczecinie ludwisarz Philip Heinrich Paul Schenn przetopił dzwon po raz drugi, co miało miejsce za życia kapitana Gottlieba Georga Adolfa Barona von der Goltz i pastora Johanna Heinricha Eisentrauto. 

Swoją drogą dzwon zachowany do dzisiaj w wieży kościoła w Mielenku jest, moim zdaniem, najpiękniejszym na naszym terenie i zasługuje na oddzielny artykuł.

Zachowany dzwon w wieży kościoła. fot. Z. Kocur

Nieco później, bo w 1668 ufundowano dla kościoła srebrną puszkę na komunikanty oraz mosiężną misę chrzcielną z konwencjonalnym przedstawieniem sceny grzechu pierworodnego. 

W momencie fundacji dzwonów świątynia nie posiadała jeszcze dzisiejszej wieży - ta powstała dużo później. Z protokółów wizytacyjnych z 1700 roku dowiadujemy się, że oba dzwony odlane w 1664 znajdowały się w wolnostojącej drewnianej dzwonnicy przykościelnej. Sama wieża, dostawiona do elewacji zachodniej, powstała prawdopodobnie dopiero w 2 połowie XVIII wieku, być może w momencie przetopienia dzwonu w 1786 roku. Datowanie wieży znacznie utrudniają liczne przekształcenia budowlane, które przeszła na przestrzeni lat. W nieznanym czasie usunięto rygle oraz oszalowano górną kondygnację w elewacji południowej i zachodniej. Dolna część kondygnacji wieży miała pierwotnie trzy, a górna cztery poziomy rygli. Bardzo interesującym elementem jest podwójna konstrukcja wieży, dzięki której nawiasem mówiąc, wieża wciąż stoi. Również jej zwieńczenie przeszło w ciągu lat wiele przekształceń. Wprawdzie wieża zakończona była hełmem z latarnią, jednak pokryciem nie była blacha cynkowa jak dziś, lecz gont drewniany. 

Kościół ulegał także wielu przekształceniom, których charakter był raczej destrukcyjny. Poza wspomnianym usunięciem rygli w wieży, dość drastycznym zabiegiem dla oryginalnej konstrukcji i wartości zabytkowych obiektu było usunięcie oryginalnej podwaliny nawy i zastąpienie jej murowanym, wysokim cokołem, co miało miejsce już w XX wieku. W tym samym czasie wymurowano komin i wstawiono piec do ogrzewania nawy kościoła. Na wartości zabytkowej straciły również okna, które miały inne rozmiary, co najwyraźniej widać na ścianie wschodniej. Poza tym okna zdobione były kolorowymi gomółkami oraz kwadratowymi szybkami, które były obecne jeszcze przed 1945 rokiem.

W marcu 1945 roku Mielenko zostało zdobyte przez wojska radzieckie. Większość niemieckich mieszkańców została zmuszona do opuszczenia Mielenka, a ich miejsce zajmowali polscy osadnicy. Ponad rok później, 3 maja 1946 r. kościół został poświęcony i oddany na użytek katolikom. Do 1980 roku był kościołem filialnym parafii p.w. Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Drawsku Pomorskiem. W 1981 roku, po erygowaniu w Drawsku parafii p.w. Św. Pawła Apostoła, został włączony w jej skład.

Zestaw zdjęć ukazujący destrukcję elementów kościoła w Mielenku. Fot. Z. Kocur, D. Puchalski

Powojenne remonty nie przysłużyły się wartościom historycznym świątyni. Szczególnego spustoszenia dokonano w latach 70-tych we jej wnętrzu, czyli już po wpisaniu tego obiektu do rejestru zabytków. Przeniesiono wówczas ołtarz ze ściany wschodniej na zachodnią, gdzie wbudowano trójboczną ściankę i urządzono prezbiterium. We wschodniej części z kolei wydzielono niewielką zakrystię, zmniejszając powierzchnię kościoła. Również wtedy zasłonięto oryginalny strop płytami paździerzowymi oraz odeskowano belki zastrzałów i ściągi. 

  • Epilog

Dziś kościół w Mielenku Drawskim jest w bardzo złym, a nawet katastrofalnym stanie technicznym. Na szczęście dzięki połączonym siłom proboszcza ks. Piotra Jesionowskiego oraz Burmistrza Drawska Pomorskiego Zbigniewa Ptaka udało się ruszyć z miejsca. W chwili obecnej na wykończeniu jest już dokumentacja projektowa opracowywana przez firmę PU-H Agro-Hatech Zbigniew Kocur z Koszalina. Zakłada ona gruntowny remont kościoła z przewróceniem wartości historycznych. Pierwotny wygląd odzyskają elewacje wieży oraz nawy. Pokrycie wieży dostanie zamienione na gont. Rewaloryzacji poddane zostanie również wnętrze: ołtarz wróci na wschodnią ścianę, zmniejszona zostanie zakrystia oraz odsłonięty sufit.

Fragment projektu remontu kościoła autorstwa Z. Kocura – wygląd elewacji południowej. Widać m.in. przywrócenie rygli w wieży oraz pokrycie jej gontem.

Pierwszym etapem prac remontowych będzie remont wieży, który rozpocznie się już w przyszłym roku. Parafia oraz gmina wspólnie starają się o środki na sfinansowanie zamierzeń budowlanych. Już złożono wniosek o dofinansowanie do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w przygotowaniu są wnioski do Samorządu Województwa Zachodniopomorskiego, Powiatu Drawskiego oraz Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. 

 

Bibliografia:

  • 1. Brennecke, P.: Beitrag zur Geschichte Dramburgs in kirchlicher Hinsicht bis zum Anfange des 18. Jahrhunderts, w: Baltische Studien, Herausgegeben von der Gesellschaft fur Pommersche Geschichte und Alterthumskunde, 34. Jahrgang, Heft 4, Stettin 1884, s. 257-276
  • 2. Dufft, E.: Aus der kirchlichen Vergangenheit des Dramburger Kreises, w: Unser Pommerland, Jg 13, 1928. 
  • 3. Gollmert, L.: Das Neumärkische Landbuch Markgraf Ludwigs des Älteren vom Jahre 1337. Nach einer neu aufgefundenen Handschrift des vierzehnten Jahrhunderts, 1862.
  • 4. Goltz von der, F.: Nachrichten über die Familie der Grafen Und Freiherren von der Goltz, 1885.
  • 5. Kohte, J.: Die Bau- und Kunstdenkmäler des Regierungsbezirks Köslin. Band III: Die Kreise Schivelbein, Dramburg, Neustettin, Bublitz und Rummelsburg, 1934.
  • 6. Kühn, K.: Chronik der Städte Dramburg, Falkenburg und Callies, sowie die benachbarten Dörfern des Dramburger Kreises, 1864.
  • 7. Müller, E.: Die Evangelischen Geistlichen in Pommern von der Reformation bis zur Gegenwart, 1913. 
  • 8. Niessen, P.v.: Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897.
  • 9. Palcz, E.: Program prac konserwatorskich konserwacji elewacji kościoła pw.Matki Boskiej Królowej Polski, 2014
  • 10. Wedel von, H.: Geschichte des schlossgesessenen Geschlechtes der Grafen und Herren von Wedel 1212-1402 nebst einem Register über die urkundlich nachweisbare Begüterung, 1894.

 

Dział: Odkrywcy
sobota, 01 listopad 2014 20:40

Drawskie cmentarze

Pierwsze dni listopada są w polskiej tradycji czasem wspomnienia tych, którzy odeszli z tego świata oraz zadumy nad przemijalnością życia. Ludzie przychodzą na cmentarze, aby zapalić znicze, pomodlić się za swoich bliskich zmarłych. Jest to również święto obchodzone przez część innych wyznań, m.in. protestantów. Zwyczaj ten jest także praktykowany przez osoby bezwyznaniowe i niewierzące, mający być wyrazem pamięci oraz oddania czci i szacunku zmarłym. W Drawsku Pomorskiem największy ruch panuje w tych dniach w okolicach cmentarza komunalnego. Okazuje się jednak, że na przestrzeni wieków w naszym mieście istniało jeszcze wiele innych miejsc, w których dokonywano pochówków. Tak naprawdę nie jesteśmy w stanie stwierdzić ile cmentarzy/miejsc pochówku istniało w Drawsku. Z pewnością było ich co najmniej osiem.

  • Kościół Mariacki (dziś: Zmartwychwstania Pańskiego)

Od początków swojego istnienia, świątynia była najbardziej pożądanym przez drawszczan miejscem pochówku. Początkowo przywiej ten zarezerwowany był jedynie dla duchownych, jednak z czasem spotkać można tu było groby wybitnych osób świeckich, takich jak burmistrzowie, patronowie kościoła, wybitni przedstawicieli cechów. Co ciekawe, nie przykładano wówczas większej wagi do wygody nieboszczyka. Liczyło się głównie to, co było nad ziemią, a co niekoniecznie musiało znajdować się w bezpośrednim sąsiedztwie zwłok. Zazwyczaj grób był zwykłą dziurą w ziemi, czasami o ścianach wzmocnionych kamieniem lub cegłą połączonymi zaprawą, do której składano zwłoki (z trumną lub bez) i przykrywano płytą.

Pochówek pod posadzką. Fragment obrazu Wnętrze starego kościoła w Delfach Hendricka Cornelisza van der Vliet z 1610 roku

Lokalizacja pochówku nie była sprawą przypadku, gdyż da się wyróżnić określone strefy, w których można było chować daną grupę społeczną. Słowem-kluczem do zrozumienia topografii kościelnych pochówków była "świętość" miejsca. Na podstawie zachowanych informacji oraz analogii z innymi kościołami wiadomo, iż najświętszym ze świętych miejsc była okolica ołtarza. Wiadomo, że właśnie tam znajdowała się płyta nagrobna superintendenta Jana Wachtmanna zmarłego w 1654 roku, co może wskazywać, że miejsce to było przeznaczone dla duchownych. Innymi ważnymi miejscami były okolica chrzcielnicy oraz nawa główna. Prawdopodobnie w nawie głównej chowani byli burmistrzowie, gdyż z zachowanych dokumentów wiadomo, iż co najmniej kilku z nich spoczęło właśnie w tej części kościoła. Często zdarzało się także, iż możni fundowali ołtarze w drawskiej świątyni, pod którymi byli później chowani. Prawdopodobnie jedną z ostatnich osób pogrzebaną w kościele był zmarły w 1725 roku burmistrz Fryderyk Wilhelm Steoban. Ciało Steobana spoczywało w kościele do 28 maja 1854 roku, kiedy to zostało przeniesione na nowy cmentarz, co było spowodoane dużym remontem drawskiej świątyni, w wyniku którego usunięto wszelkie pochówki z jego obrębu, aby osiągnąć lepszą stabilizację fundamentów. 

Drawski kościół na krótko przed remontem w 1854 roku. We wnętrzach wciąż znajdowały się pochówki.

Przy drawskim kościele istniała także kaplica grobowa rodziny von dem Borne, która znajdowała się po południowej stronie prezbiterium i korpusu nawowego. W 1595 roku panna Vollbrecht von dem Borne podarowała kościołowi 100 talarów w obligacjach w zamian za prawo wolnego pochówku po śmierci. Duchowni obawiali się jednak, że będzie im ciężko spieniężyć obligacje i zażądali 50 guldenów za wyprawienie pogrzebu oraz bicie dzwonów. W odpowiedzi na to żądanie, członkowie rodziny von dem Borne ze Studnicy, Dołgiego, Ziemska i Bornego solidarnie oświadczyli, że ich krewniaczka zostanie pochowana w kaplicy rodowej, a w przypadku, gdyby nie udałoby się uzyskać obiecanych 100 guldenów, zapłacą za każdego krewniaka pochowanego w kaplicy 10 guldenów pastorowi za modlitwę, 1 talara kapelanowi,12 groszy każdemu ministrantowi i 25 ¼ groszy dzieciom z chóru. Układ ten obowiązywał zapewne przez kolejne stulecie. W 1691 roku rozpoczął się nowy konflikt, gdyż władze miejskie nakazały przeprowadzenie ekspertyzy mającej wykazać, czy liczne pochówki w kaplicy von dem Borne nie zagrażają fundamentom kościoła. Komtur ze Świdwina powołał specjalną komisję, a po otrzymaniu sporządzonego przez nią raportu doradzał duchownym dążenie do ugody, gdyż kaplica od wieków była miejsce ostatniego spoczynku rodu von dem Borne. Ustalono, iż rodzinie przysługuje prawo dalszych pochówków w swojej kaplicy, jednak za każdym razem musieli oni płacić kościołowi 50 guldenów za bicie dzwonów przy pogrzebie. Ponieważ duchowni zażądali dodatkowo 40 guldenów zaliczki na utrzymanie kaplicy, krewniacy stwierdzili, iż muszą się naradzić z innymi krewniakami, czy opłaca im się utrzymywanie kaplicy, która już wtedy była w opłakanym stanie. Cały spór rozstrzygnął pożar z 1696 roku, w wyniku którego kaplica została zniszczona.

Krypta w kościele w miejscowości Białową, gm. Barwice. Podobnie mogły wyglądać krypty drawskiej świątyni, jednak na pochówek w nich mogli sobie pozwolić jedynie duchowni oraz najzamożniejsi. Zdjęcie: Z. Kocur

  • Cmentarz przykościelny

Równolegle do pochówków w kościele grzebano zmarłych na placu wokół kościoła. Ostatnie miejsce spoczynku znajdowały tu osoby, których nie stać było na miejsce w kościele, ale podobnie jak w świątyni również i w tym przypadku znaczenie miało położenie grobu. Najważniejszymi miejscami były okolice przy prezbiterium– gdyż było to jakby przedłużenie kościoła. Ponieważ kopiąc nowe groby napotykano wciąż na stare, zbierano stare szczątki i składano je w ossuarium. Chociaż nie wiadomo, gdzie dokładnie się znajdowało, to należy przypuszczać, iż zlokalizowano je na miejscu późniejszego odwachu. Ossuarium zostało ostatecznie rozebrane w 1762 roku.  

Przypuszczalna lokalizacja ossuarium na planie miasta z 1723 r. oraz rycinie rynku z 1853 r.

Wokół cmentarza przykościelnego rozciągał się mur, który praktycznie ciągle był uszkodzony. Znajdujemy o tym notatkę w protokołach wizytacyjnych kościoła z 1700 roku. W 1763 roku sytuacja była już do tego stopnia poważna, że władze państwowe stanowczo nakazały, aby zadbać o to, aby „świnie nie ryły już w grobach”. Co ciekawe po wprowadzeniu reformacji na cmentarzu nie można było chować katolików. Taki los spotkał zmarłego w 1711 roku Lamberta von Essen, który spoczął pod lipą nieopodal cmentarza. Z czasem jednak i w tu zaczęło brakować miejsca. W 1781 roku cmentarz zamknięto.

  • Cmentarz klasztorny

Drawski klasztor franciszkański powstał ok. 1350-1375 roku. Nie wiadomo kto był jego fundatorem: mogli być to Wedlowie, Goltzowie lub sami mieszczanie. Według późniejszej tradycji klasztor założył Konrad von der Goltz nadając mu 40 mórg na polach miejskich lub też przedstawiciel rodu von Wedel, nakazują mnichom sprawowanie mszy w kaplicy w Mielenku. Klasztor zlokalizowano w południowo-wschodniej części Drawska, na miejscu dzisiejszej szkoły podstawowej. Posiadał on własny kościół bądź kaplice oraz cmentarz, który był zlokalizowany w okolicach dzisiejszej sali sportowej. W 1728 podczas prac ziemnych w tym rejonie odnaleziono wiele szkieletów należących do mnichów. Cmentarz ten przeznaczony był wyłącznie dla mnichów i służących. W momencie wprowadzenie reformacji w 1537 franciszkanie opuścili Drawsko, tym samym zaprzestano pochówków w tym miejscu. 

  • Cmentarz św. Jerzego

Innym miejscem pochówku w Drawsku był cmentarz przy kaplicy św. Jerzego. Święty Jerzy jest patronem pielgrzymów, rycerzy i szpitalików. Kaplice pod Jego wezwaniem znajdowały się w wielu miastach i zawsze poza murami miejskimi. Już w średniowieczu kaplica była powiązana z przytułkiem dla biednych i chorych. Drawska kaplica św. Jerzego leżała trzysta metrów od bramy wysokiej na miejscu dzisiejszego urzędu miejskiego i podobnie jak inne donacje była uposażona we własność ziemską, z której czerpała dochody. W okresie reformacji została prawdopodobnie połączona z inna średniowieczną dotacją  - św. Ducha, o której nie posiadamy żadnych informacji, poza tym, że istniała. Kaplica oraz przytułek spłonęły w okresie wojny trzydziestoletniej. Wkrótce po niej odbudowano sam przytułek, który mógł początkowo pomieścić 4-6 potrzebujących. Za przyjęcie do niego należało zapłacić 6 talarów. Po śmierci majątek zmarłego przechodził na własność przytułku w zamian za bezpłatne wyprawienie pogrzebu. 

Pochówki na tutejszym cmentarzu dla biednych i chorych odbywały się do 1730-1740 roku. Planowano powiększyć cmentarz w kierunku dzisiejszego Parku Chopina, jednak pomysł ten spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem społeczeństwa. 

  • Szubienica

W dzisiejszym Parku Chopina znajduje się miejsce, w których chowano straceńców z miejskiej szubienicy. Po wykonaniu kary śmierci, najczęściej poprzez powieszenie, ciało skazańca pozostawało jak najdłużej na szubienicy jako odstraszający przykład. Następnie kat zakopywał je bez czci w okolicach stracenia. W XVII w. taki właśnie los spotkał złodzieja Hansa Sauera. Podobnie postępowano z samobójcami. Po tym jak pozostawiono ich ciała najdłużej jak to tylko możliwe na miejscu śmierci, kat przeciągał zwłoki na linie przez miasto w kierunku szubienicy. Takie praktyki miały miejsce jeszcze w 1727 roku. Także w przypadku znalezienia zwłok, zanim pochowano zwłoki w poświęconej ziemi, upewniano się, czy nie jest to przypadek samobójstwa.

Lokalizacja drawskiej szubienicy na mapie Schmettaua z 1780 roku (zbiory J. Leszczełowskiego) oraz jej prawdopodobny wyglad.

  • Stary cmentarz

Po rozebraniu umocnień Drawska i plantacji wałów obronnych, w 1781 założono nowy cmentarz, który znajdował przed bramą wysoką przy dzisiejszej ul. Cmentarnej. Przeniesienie cmentarza spod kościoła spowodowano było nie tylko brakiem miejsca, ale także względami sanitarnymi. Przodownikami lokowania cmentarzy poza miastem byli Francuzi, którzy w czasach Napoleona siłą wprowadzali to rozwiązanie na okupowanych terenach. Na tym właśnie cmentarzu spoczął jeden z wybitniejszych i najdłużej sprawujący swój urząd w historii burmistrz Rudolf Thimme. W 1831 roku cmentarz rozszerzono w kierunku północno-zachodnim, w okolice dzisiejszego parkingu pod Inter Marche. Pierwszą osobą pochowana na nowej części cmentarza był starosta Hollatz.

Zdjęcie wykonane ok. roku 1920. Na pierwszym planie wyraźnie widać krzyże oraz nagrobki starego cmentarza.

  • Nowy cmentarz

Bliskość starego cmentarza do zabudowań stawała się coraz bardziej niebezpieczna dla otoczenia. Złe warunki sanitarne, słabo funkcjonująca służba asenizacyjna, bezustannie dające o sobie znać skażenia ujęć wodnych, niejednokrotnie wynikające z bliskiego sąsiedztwa cmentarzy, stawały się wraz z upływem lat coraz bardziej alarmujące. Nic więc dziwnego, że władze państwowe okazywały coraz to większe zaniepokojenie istniejącym stanem rzeczy. Pod koniec 1850 roku miasto wykupiło duży areał przed bramą białogardzką, aby założyć tu cmentarz. Jego uroczyste poświęcenie miało miejsce 2 marca 1851 roku przy okazji pogrzebu małżonki kołodzieja Steina. W uroczystościach uczestniczyli duchowni, przedstawiciele magistratu i rady miejskiej, bractwo strzeleckie, delegacja sądu powiatowego oraz krewni i znajomi zmarłej. Od tego momentu cmentarz ten pełnił rolę miejskiej nekropolii dla wszystkich drawszczan, z wyjątkiem Żydów. Po pierwszej wojnie światowej, na miejscu, gdzie obecnie znajduje się lapidarium, mieszkańcy wznieśli pomnik upamiętniający poległych na frontach wielkiej wojny pochodzących z Drawska. 

Pomnik ku czci drawszczan poległych na frontach I wojny światowej.

Po drugiej wojnie światowej nekropolia stała się miejscem ostatniego spoczynku polskich osadników. Już w 1945 w okolicach dzisiejszej mogiły jeńców francuskich pogrzebano pierwszych Polaków. Niestety przez kilkadziesiąt lat przedwojenne nagrobki niemieckie były niszczone i rabowane, podobnie jak miało to miejsce w większości miejscowości na ziemiach przyłączonych do Polski. Dopiero niedawno z inicjatywy władz miejskich zebrano pozostałe nagrobki niemieckie i ułożono z nich lapidarium. 

Cmentarz wojenny w Drawsku Pomorskim. 2014 r.

Po 1945 roku na cmentarzu komunalnym założono cmentarz wojenny, na którym spoczęło ostatecznie 3449 żołnierzy I Armii Wojska Polskiego poległych w walkach podczas operacji pomorskiej w lutym i marcu 1945 roku. Ekshumacje i przenoszenie ciał poległych do Drawska trwało kilka lat. Jeszcze w 1953 roku pochowano tu ciała 41 żołnierzy poległych pod miejscowością Podgaje. 

Drawski cmentarz wojenny przed 1967 rokiem

W 1967 roku z okazji 25-tej rocznicy powstania Ludowego Wojska Polskiego odsłonięto pomnik ku czci poległych żołnierzy. W tym samym czasie dokonano przebudowy cmentarz, który otrzymał dzisiejszą formę. Autorami projektu pomnika i cmentarza byli Melchior Zapolnik i Romuald Grodzki, którzy współpracowali z Józefem Filarskim, Zygfrydem Korpalskim i Zygmuntem Wujkiem. Pomnik symbolizuje dwie lufy karabinowe z zatkniętymi bagnetami, a w jego tle usytuowanych jest 200 krzyży ozdobionych tarczą grunwaldzką wraz z tablicami nagrobnymi.  W marcu 1970 roku w cokół pomnika wmurowano urnę z prochami żołnierzy walczących pod Lenino.

Uroczystość odsłonięcia pomnika na cmentarzu wojennym w 1968 r.

Na cmentarzu komunalnym znajduje się także mogiła jeńców francuskich, o której nie posiadamy zbyt wiele informacji. Prawdopodobnie byli to jeńcy z okresu II wojny światowej pracujący w okolicznych gospodarstwach lub przy budowie autostrady Berlin-Królewiec.

  • Kirkut żydowski

Około 1740 powstał w Drawsku cmentarz żydowski przy ul. Łąkowej.  Informacja ta oparta jest jednak jedynie na podstawie informacji, że wśród czterech Żydów, jacy osiedlili się w mieście w latach 1735-1740, jeden był grabarzem. Cmentarz on porośnięty gęsto starymi drzewami i otoczony kamiennym murkiem. W 1905 r. grobowce na cmentarzu zostały zbezczeszczone, a niektóre całkowicie zniszczone. Ostatni pochówek odbył się w 1935 r. - pochowano wówczas ostatniego przewodniczącego gminy Georga Manasse, który cieszył się ogromnym szacunkiem w mieście. Do tego czasu pogrzebano tam prawdopodobnie ok. 200 osób. Mniej więcej na początku lat 40-tych z kirkutu zabrano nagrobki i użyto ich do wyłożenia fragmentu chodnika przy ul. Łąkowej. Nagrobki położono w taki sposób, że widoczne były ich pokryte inskrypcjami powierzchnie. Wielu drawszczan solidaryzując się z Żydami omijało ten chodnik, używając raczej środka, bądź też drugiej strony ulicy. 

Macewy na drawskim kirkucie w latach 80-tych XX w.

Dopiero na początku lat 90-tych teren cmentarza uznano za pomnik i objęto ochroną. Postawiono tam symbolicznie trzy macewy z piaskowca pochodzące z 1870 i 1882 roku.  Obecnie na terenie dawnego kirkutu znajduje się tablica informacyjna z napisem o następującej treści: „Do 1939 roku na tym terenie znajdował się cmentarz żydowski“ 

Oczywiście na terenie Drawska znajdują się tez inne miejsca, w których spoczywali lub spoczywają ludzie. Wiadomo o żołnierzach pochowanych zaraz po wojnie przy kościele, przy dzisiejszym pomniku tzw. „czołgów”, a odleglejszych czasów pochodzi wzmianka o zbiorowej mogile w okolicach dzisiejszej ul. Ratuszowej, w której miały być pochowane ofiary epidemii z połowy XIV wieku. Zapewne takich miejsc jest więcej, jednak nie sposób ich opisać w krótkim artykule.

  • 1. Brennecke, P.: Beitrag zur Geschichte Dramburgs in kirchlicher Hinsicht bis zum Anfange des 18. Jahrhunderts, w: Baltische Studien, Herausgegeben von der Gesellschaft fur Pommersche Geschichte und Alterthumskunde, 34. Jahrgang, Heft 4, Stettin 1884, s. 257-276.
  • 2. Dufft, E.: Aus der kirchlichen Vergangenheit des Dramburger Kreises, w: Unser Pommerland, Jg 13, 1928. 
  • 3. Kühn, K.: Chronik der Städte Dramburg, Falkenburg und Callies, sowie die benachbarten Dörfern des Dramburger Kreises, 1864.
  • 4. Müller, E.: Die Evangelischen Geistlichen in Pommern von der Reformation bis zur Gegenwart, 1913. 
  • 5. Niessen, P.v.: Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897.
  • 6. Polak, B (red.): Drawsko Pomorskie 1297-1997. Studia z dziejów miasta. 1997.

 

Dział: Odkrywcy
niedziela, 26 październik 2014 00:00

Utracona świątynia

Konotop jest niewielką wsią położoną na południe od Drawska Pomorskiego. Miejscowość ta znana jest dziś przede wszystkim ze swojego położenia na poligonie drawskim. Bywał tu prawie każdy, kto służył w wojsku. Jednak Konotop to także prawie 700 lat historii, historii bardzo bogatej, a jednocześnie niełatwej do opowiedzenia na łamach stosunkowo krótkiego artykułu. Dlatego też w tym miejscu chciałbym ją przybliżyć jedynie w jednym, ale bardzo ważnym aspekcie, a mianowicie stosunków kościelnych.

Pierwsza pisemna wzmianka o Konotopie pochodzi z 1320 roku, dokładnie z 3 lutego, i od razu jest to ślad, który wiążę osadę z kościołem. W owym dniu Warcisław, książę pomorski, jako opiekun małoletniego margrabiego Henryka nadał klasztorowi augustianek w Pyrzycach patronat nad kościołem w Drawsku i kilka miejscowości, w tym właśnie Konotop (Koningtop). Dotacja ta miała na celu pomóc w zbawieniu duszy Warcisława i jego wszystkich poprzedników oraz margrabiego brandenburskiego Waldemara, który był szwagrem księcia pomorskiego. Z jakichś przyczyn nie doszło wtedy jednak do założenia na naszych terenach klasztoru.

Katastrofą dla nowo powstałych wsi był polsko-litewski najazd na ziemie Nowej Marchii wiosną 1326 roku. Wyprawa wojenna pod przywództwem Władysława Łokietka była skierowana przeciw Brandenburczykom i miała na celu zajęcie terenów Nowej Marchii przez Polskę i Księstwo Pomorskie. Ziemię na wschód od Drawy miałyby zostać przyłączone do Polski, na zachód od niej, do Pomorza. Wyprawa ta nie przyniosła większych zdobyczy terytorialnych, ale spustoszyła całkowicie tereny dzisiejszego powiatu drawskiego. Grabiono, gwałcono, zabijano, plądrowano, a osady obrócono w zgliszcza. Nie oszczędzano również budowli sakralnych. Skutki najazdu były odczuwalne jeszcze przez wiele lat, o czym dowiadujemy się z księgi ziemskiej margrabiego Ludwika Starszego z 1337 roku. Księga stworzona dla celów podatkowych ukazuje nam, że jeszcze 11 lat po najeździe większość miejscowości była wciąż opuszczona. Konotop jest wymieniony w tym dokumencie dwukrotnie: jako Kunigsdorp - wieś opustoszała z 64 łanami ziemi w ziemi choszczeńskiej oraz jako Chunigstorp – wieś należąca do ziemi złocienieckiej. W wykazie tym nie ma także mowy o łanach należących do parafii, w związku z czym należy przypuszczać, iż nie zdążono jeszcze odbudować kościoła po zniszczeniach spowodowanych najazdem z 1326 roku, bądź też w ogóle go nie wybudowano po lokacji wsi, co jest mniej prawdopodobne, gdyż praktycznie we wszystkich wsiach ocalałych po najeździe znajdowały się łany parafialne. Prawdopodobnie już w tym czasie właścicielami wsi są Wedlowie, jednak wzmiankę o tym odnajdujemy dopiero 26 sierpnia 1354 roku, kiedy to margrabia Ludwik przekazuje krewniakom zmarłego Hassona „Czerwonego” Wedla jego dobra, wśród których jest Köntopp. 

W 1400 roku ziemia drawska zostaje sprzedana Zakonowi Krzyżackiemu, w którego władaniu pozostaje do 1454 roku. Granica sprzedanego terenu obejmuje również Konotop. 

Wiara odgrywała bardzo ważną role w życiu mieszkańców, zwłaszcza w średniowieczu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, iż wyznaczała tryb ich życia. Nie inaczej musiało być w Konotopie, jednak brak jest jakichkolwiek źródeł z tego okresu, które mówiłyby nam o sprawach kościelnych we wsi. Wprawdzie dostępne są dokumenty źródłowe ukazujące nam kolejnych właścicieli i zawierające informacje o najazdach obcych wojsk, ale nie ma w nich nic o stosunkach kościelnych. Jedyna wzmianka o świątyni w Konotopie jest dość niepewna i pochodzi z 1406 roku. Wtedy to dotychczasowy właściciel Konotopu, Henning von Wedel, sprzedaje wójtowi zakonnemu Badewinowi Stahlowi za 600 marek ¾ wsi i majątku Koningtop wraz z lennem kościelnym, sądem i wszystkimi prawami z możliwością wykupu w ciągu 6 lat. Wśród świadków tego dokumentu jest pleban z Konotopu, którego imienia się nie nazwano. Zdumiewać może fakt, że brak jest wzmianki o Konotopie zarówno w Registrum Administrationis Episcopatus Caminensis (1489-1494), jak też w Statua Capituli et Episcopatus Caminensis, w których ujęto już większość parafii z naszego terenu. Fakt ten jest tym bardziej zagadkowy, że z innego, choć mniej pewnego źródła pochodzącego z 1926 roku, wiadomo, że jedna z belek konotopskiej świątyni miała mieć wyrytą datę 1483. Mniej więcej w tym okresie pojawia się we wsi rodzina von der Goltzów, potomków lokatora Drawska Pomorskiego, Arnolda von der Goltza, która to będzie sprawowała patronat nad kościołem aż do końca XVIII wieku. 

Przełomowym momentem dla życia duchowego konotopskiej społeczności był rok 1537, w którym to większość miast nowomarchijskich, za przykładem swojego władcy, margrabiego Jana z Kostrzyna, przyjęło nową wiarę. Zmiana wiary pociągnęła za sobą również zmiany w strukturze kościoła. W roku 1581 r. pod rządami elektora Jana Jerzego wydany został Concordienbuch zawierający zbiór  wszystkich luterańskich pism wyznaniowych. Z podpisów złożonych pod nim wynika, że na terenie drawskiego synodu istniało wówczas sześć parafii. Niestety nie wiadomo, czy istniała już samodzielna parafia Konotop z filiami w Karwicach i Nowym Łowiczu, czy też Konotop był jedynie kościołem filialnym. Za istnieniem samodzielnej parafii może przemawiać fakt, iż na dawnym dzwonie w Nowym Łowiczu, ufundowanym przez Birkholtza w 1611 roku, widniało nazwisko pierwszego znanego duchownego ewangelickiego w Konotopie Eliasa Döge (1581-1626). Tenże był  synem diakona drawskiego Matthiasa Döge i sprawował swój urząd do 1611 r., a następnie został przeniesiony do Drawska. Co ciekawe, urodzony w 1605 r. w Konotopie syn Eliasa, Matthias, był jednym z najwybitniejszych ówczesnych architektów umocnień obronnych. To na podstawie jego planów zbudowano późniejsze umocnienia Berlina.  

Przypuszczalny zasięg terytorialny parafii w Konotopie w XVII w. 

Po Eliasie Döge urząd pastora przejął Daniel Mittelstaedt. W tym okresie wieś doświadczyła cierpień spowodowanych wojną trzydziestoletnią, w której pośrednio lub bezpośrednio, wzięły udział niemal wszystkie państwa europejskie. Konotop dotknęły wielokrotne plądrowania i przemarsze wojsk cesarskich i szwedzkich, które skutkowały jego całkowitym spustoszeniem. W tym samym czasie następuje zmiana właściciela Konotopu, a jednocześnie patrona kościoła: w 1642 roku Joachim von der Goltz sprzedaje swój udział w Konotopie Casparowi von Birkholtz z Żółtego, ale już sześć lat później Georg von der Goltz odkupuje wieś z powrotem. Jednocześnie od co najmniej pól wieku we wsi znajdowały się posiadłości rodu von Borcke ze Złocieńca.  

Ledwie zasiedlono gospodarstwa opuszczone podczas wojny trzydziestoletniej nowymi osadnikami, a na wieś spadło kolejne nieszczęście. Była niedziela 30 września 1657 roku, dzień w którym pastor Johannes Pankow odprawiał cotygodniowe uroczyste nabożeństwo. Południową część powiatu drawskiego najechał ze swoimi wojskami Stefan Czarniecki. Wedle zachowanych relacji ofiarą najazdu padło 17 wsi wraz ze swoimi kościołami. Wśród splądrowanych i spalonych wsi znajdował się także Konotop. Co ciekawe, obie wojny przyczyniły się do wzrostu majątku parafii. Opuszczone gospodarstwa były przejmowane zarówno przez rodziny szlacheckie jak i kościół.

Szczególnie cenne dla niniejszych rozważań informacje pochodzą z 1700 roku, kiedy przeprowadzono wizytacje kościołów synodu drawskiego. Jakimś cudem protokoły wizytacyjne zachowały się do dnia dzisiejszego w Archiwum Państwowym w Szczecinie. Zawierają się w małej niepozornej książeczce i kryją niezwykle wartościowe informacje.  

Protokół wizytacyjny kościołów synodu drawskiego z 1700 roku. Strona tytułowa metryki parafii Konotop. 

Według protokołu spisanego 31 marca 1700 roku świątynia w Konotopie była kościołem parafialnym i miała dwa kościoły filialne: w Karwicach oraz Nowym Łowiczu. Patronem kościoła był wówczas Magnus Ernst von der Goltz, elektorski rotmistrz i syn Frantza Ernsta von der Goltza. Urząd pastora sprawował Elias Boye pochodzący z Kalisza Pomorskiego. Sam kościół był budowlą szachulcową pokrytą dachówkami. Wieża natomiast była drewniana, a w niej znajdowały się dwa dzwony. Wokół kościoła rozpościerał się cmentarz otoczony drewnianym płotem.

Zaznaczono także, że ołtarz, ambona i ławy kolatorskie były w zadowalającym stanie. Protokół wymienia także wyposażenie kościoła, wśród którego były: srebrny pozłacany kielich wraz z pateną, lichtarze, ornaty, szaty liturgiczne oraz ewangelie. Majątek kościoła składał się przede wszystkim z pól położonych w kierunku Oleszna, na tzw. Polu Olesznieńskim. W dalszej części protokołu wymienione są wszystkie dochody parafii. Protokół opisuje także stan zachowania plebanii oraz dochody pastora i kościelnego. 

W 1717 roku zakończona zostaje budowa nowego kościoła, który przetrwa 234 lata. Opis tego budynku znajduje się w inwentarzu zabytków Juliusa Kohtego z 1934 roku. Była to prostokątna budowla ryglowa. W jej wnętrzu znajdowała się ambona ołtarzowa z roku 1717 z piękną snycerką roślinną. W kościele był również pozłacany kielich, pochodzący z wcześniejszej świątyni, bo ufundowano go w 1633 r. Na ołtarzu stały dwa krucyfiksy – jeden barokowy wykonany z kości słoniowej, drugi drewniany, wyjęty z krypty. Pod kościołem znajdowały się oczywiście krypty, w których chowani byli patroni kościoła. Z wypisów z księgi kościelnej w Konotopie cytowanych w rodzinnej historii rodu von der Goltz wynika, że w krypcie zostali pochowani głównie przedstawiciele tej rodziny.

W 1748 r. do kościoła dobudowano od strony zachodniej nową wieżę o podstawie kwadratowej. Posiadała ona hełm oraz ośmiokątną latarnię. Początkowe pokrycie gontem zastąpiono z czasem blachą cynkową. W wieży znajdował się późnogotycki dzwon bez napisów. 

 W 1751 r. we wsi wybuchł pożar, który strawił sześć gospodarstw chłopskich oraz plebanię. Wkrótce potem wieś musi ponosić ciężary wojny siedmioletniej. Przemarsze obcych wojsk, kwaterunki, rekwizycje żywności były wtedy na porządku dziennym. Z zapisów źródłowych wynika, iż rodzina von der Goltz naprawiła wszelkie szkody w majątku kościelnym uczynione przez pożar i wojnę. 

Znaczącym wydarzeniem dla życia kościelnego była zmiana patrona kościoła, która nastąpiła pod koniec XVIII wieku. Gottlieb Georg Adolph von der Goltz umiera w 1789 roku bezpotomnie, a spadkobierczynią jego majątku zostaje żona Charlotte Louise von Loss.  Dwa lat później wychodzi ona za mąż za Georga von Unruha. Ten zmarł w 1808 r. i został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu w Konotopie. Majątek po nim przejęła ponownie jego żona, a w 1810 r. jego zięć Otto Heinrich von Brockhausen, mąż Charlotty Wilhelminy Juliany von Unruh. Rodzina von Brockhausen była właścicielem majątku oraz patronem kościoła do 1945 roku. 

 Fragment kartki pocztowej z 1904 roku

Początek XIX wieku to kolejny ciężki okres dla liczącego 188 mieszkańców Konotopu. Napoleon po pokonaniu Prus traktował okupowany kraj jako dojną krowę. Ówczesny właściciel majątku von Unruh uciekł do Drawska. Wojska francuskie nie znały litości. Ciągłe przemarsze wojsk oraz coraz to nowe, niemożliwe do spełnienia żądania wypłaty kontrybucji zrujnowały gospodarkę. Mieszkańcy musieli oddawać wszystko, co zasiali i wyhodowali, nie pozostawiając nic sobie. 

Przełom nastąpił po klęsce Napoleona w wojnie z Rosją w 1812 roku. Wtedy to w Niemczech rozpoczęły się tzw. wojny wyzwoleńcze mające na celu wyzwolenie się spod francuskiego jarzma. Jednym z głównych organizatorów oddziałów obrony krajowej w powiecie drawskim był patron konotopskiego kościoła Heinrich von Brockhausen z Żołędowa, który oddał cały swój majątek na potrzeby rekrutacji ochotników oraz ich uzbrojenia. 

Ciekawą adnotację mówiącą o parafii i pastorze w Konotopie na początku XX w.  odnajdziemy we wspomnieniach superintendenta Kalmusa. Parafia Konotop była bardzo cenna dla kasy synodalnej ze względu na dużą wartość miejscowych majątków ziemskich, natomiast konotopski pastor, Gadow, przez swój sposób bycia i  niski poziom wiedzy teologicznej był bez większego znaczenia dla życia wewnętrznego wspólnoty ewangelickiej. Wiele spraw zniweczył on swoim niewyparzonym jęzorem. Poniekąd dbał o swoją gminę, jednak dotyczyło to kwestii gospodarczych, natomiast kompletnie zaniedbywał sprawy duchowe. Często widywano go w majątkach ziemskich, gdzie był prawdziwą duszą towarzystwa.

 Kościół w Konotopie na początku XX w.

W 1914 roku wybuchła I wojna światowa. Początkowo nie była zbytnio odczuwalna dla mieszkańców, gdyż w 1915 roku przeprowadzono nawet remont wnętrza kościoła. Dwa lata wcześniej pokrycie gontowe wieży zastąpiono blachą cynkową. Tragedia rozpoczęła się później. W wyniku działań wojennych na froncie zginęło aż 27 mieszkańców Konotopu. Po wojnie wystawiono pomnik upamiętniający poległych, który stoi do dnia dzisiejszego przy kościele.

Na początku 1945 roku front zbliżał się do Konotopu. Już 10 lutego armia radziecka zdobyła Kalisz Pomorski. Nie wiadomo jak daleko posunęła się na północ, ale już dwa dni później Konotop został ewakuowany. W tym dniu miała miejsce ostatnie nabożeństwo w ewangelickim kościele, które odprawił ranny pastor Drews. Już 12 lutego część mieszkańców podjęła ucieczkę na północ w kierunku Świdwina, jednak zostali oni zmuszeni do powrotu do Konotopu.  Front zatrzymał się na dwa tygodnie w okolicach Kalisza Pomorskiego. 

W nocy 2/3 marca 1945 roku niemieccy żołnierza przygotowywali się do obrony w Konotopie. Prawdopodobnie były to resztki 402 Dywizji Piechoty. Ich stanowiska znajdowały się za szkołą i po północnej stronie drogi Drawsko-Kalisz. Obrona nic nie dała – o 7 rano czerwonoarmiści dotarli do wsi i zdobyli ją bez większego oporu. Prawdopodobnie to oni lub pierwsi polscy osadnicy obrabowali kościół z cennych przyrządów liturgicznych. Większość niemieckich mieszkańców została zmuszona do opuszczenia Konotopu 27 czerwca, ostatnia grupa opuściła wieś dopiero w marcu 1946 roku. 

Z czasem do wsi przybywało coraz więcej Polaków. W czasie działań wojennych świątynia nie ucierpiała. Początkowo kościół był nieużytkowany, gdyż brakowało księdza do odprawiania mszy. Oficjalna konsekracja świątyni jako rzymsko-katolickiego kościoła p.w. św. Piotra i Pawła, nastąpiła dopiero 29 czerwca 1946 r. Przebieg uroczystości nie jest znany, jednak mogła ona wyglądać jak w innych kościołach regionu: podczas uroczystej procesji, w której brali udział również przedstawiciele komunistycznych władz, cała społeczność wsi udawała się do świątyni przy dźwięku dzwonów, gdzie sprawowano liturgię.

 Fragment kartki pocztowej z początku XX w.

Otwarcie świątyni było możliwe głównie dzięki dobrym stosunkom pomiędzy Państwem a Kościołem. Wprawdzie cały niemiecki majątek został po wojnie wywłaszczony, jednak polskie instytucje prawa mogły przejmować go bez przeszkód po swoich niemieckich odpowiednikach. Ta dziwna wydawałoby się koegzystencja komunistycznego państwa polskiego i kościoła wynikała z roli duchowieństwa, jakie odgrywało ono na nowo przyłączonych ziemiach. Kościół był instytucją, która jednoczyła nowo przybyłych osiedleńców. Ludzie pochodzili z różnych części Polski, często z różnych kręgów kulturowych, wobec czego często dochodziło między nimi do konfliktów.

Krótko po wojnie okolice Konotopu zostały przekształcone w poligon wojskowy. Pod koniec lat 40-tych prawie cała wieś została wysiedlona, pozostały jedynie dwie rodziny oraz wojskowi. W 1949 r. domy położone przy drodze prowadzącej do jez. Brzeźno zostały zajęte przez żołnierzy. Ta część wsi stała się terenem zamkniętym. W latach 1950-51 do Konotopu zaczęli napływać nowi osadnicy, głównie pracownicy leśni. 

W międzyczasie stosunki na linii Państwo-Kościół uległy znacznemu pogorszeniu. Do tej pory władza potrzebowała Kościoła, aby zachować spokój na tzw. Ziemiach Odzyskanych. W porównaniu z pierwszymi latami powojennymi sytuacja zmieniła się więc radykalnie.  komunistyczne władze zdecydowanie wycofały się z posługiwania się symbolem Kościoła w celu udowadniania polskości tych ziem czy też zachęcania do osiedlania się na nich. Żaden z istniejących w Polsce związków wyznaniowych nie mógł być właścicielem miejsc przeznaczonych do wykonywania kultu religijnego, czyli kościołów. Władza doskonale wiedziała, że kościół będzie protestował, dlatego też powołano Urząd do Spraw Wyznań, który w 1950 roku uznał wszelkie instytucje kościelne za nieposiadające osobowości prawnej, w związku z czym nie obowiązywało je prawo z 1946 roku pozwalające na przejmowanie majątków po niemieckich związkach wyznaniowych.

 Świątynia w Konotopie krótko przed 1945 r.

Sytuacja kościoła w Konotopie była jeszcze gorsza, gdyż znajdował się on na terenie poligonu wojskowego. Świadkowie tamtych lat przypominali, że obecność świątyni we wsi bardzo przeszkadzała oficjelom wojskowym i państwowym często przebywającym w Konotopie. Dodatkowo trwała rozbudowa obiektów na terenie poligonu, w związku z czym potrzebowano materiałów budowlanych. Te dwa argumenty miały być wystarczające do wydania rozkazu zburzenia świątyni. 

Nie znana jest dokładna data zniszczenia kościoła. W kronice drawskiej parafii znajduje się jedna notatka „7 kwietnia 1951 roku parafia otrzymuje wiadomość, że znajdujące się na terenie poligonu kościoły w Konotopie i Karwicach została zamknięte, lub nawet częściowo lub całkowicie zniszczone”. Nie znane są bliższe okoliczności zniszczenia kościoła. Świadkowie twierdzą dość zgodnie, iż dokonali tego żołnierze radzieccy, którzy przypięli dwie liny do wieży z jednej strony i do czołgu z drugiej. W momencie, gdy czołg ruszył, kościół miał się zawalić. 

Po zniszczeniu kościoła na pokościelnym placu pozostał pomnik ofiar I wojny światowej lub sam cokół po nim. Po kilku latach światło dzienne ujrzała tajemnica tego miejsca: na miejscu dawnego kościoła utworzyła się wyrwa w ziemi. Okazało się, że w środku znajdowała się krypta, której istnienie potwierdzają wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem. Wszyscy też opisują ją jako małe pomieszczenie, w którym znajdowało się 4-5 trumien. Byli to zapewne potomkowie rodziny von der Goltz, pochowani tu w XVIII wieku, o których wspomniałem powyżej. Z czasem krypta została zasypana ze względu na niebezpieczeństwo jakie stwarzała.

Potrzeby religijne miejscowej ludności były duże. Msze odbywały się w najbliższych kościołach w Mielenku Drawskim i Drawsku Pomorskiem. Już w latach 90-tych raz w miesiącu ksiądz przyjeżdżał do Konotopu, aby odprawić msze w świetlicy wiejskiej. Było to jednak za mało. W 1998 roku parafia pw. Św. Pawła Apostoła przejęła pokościelny dziedziniec, na którym znajdował się plac zabaw. W tym samym roku mieszkańcy postawili na nim krzyż. 1 kwietnia roku następnego parafia otrzymała pozwolenie na budowę. 

 Kaplica p.w. św. Huberta wybudowana w 2000 r., stan na 2004 r.

Budowę nowej kaplicy rozpoczęto od rozebrania starej stodoły, której cegły posłużyły jako budulec. Od maja 1999 do czerwca 2000 roku mieszkańcy własnymi siłami zbudowali kaplicę. Nie byłoby to możliwe bez wsparcia wieli osób i instytucji. Uroczystego poświęcenia kaplicy p.w. św. Huberta dokonał biskup koszalińsko-kołobrzeski Marian Gołębiewski. 

 

 Poświęcenie kaplicy p.w. św. Huberta w Konotopie, 03.06.2000 r.

Bibliografia

Źródła:

  • 1. Codex diplomaticus Brandenburgensis: Sammlung der Urkunden, Chroniken und sonstigen Quellschriften, Berlin 1859 Teil 1 Bd. 18, A. Riedel.
  • 2. Pommersches Urkundenbuch. Bd. 5. Abt. 2, 1317-1320.
  • 3. Registrum Admnistratoris Episcopatus Caminensis oraz Statuta Capituli et Episcopatus Caminensis, w: Klempin, R.: Diplomatische Beiträge zur Geshcichte Pommerns aus der Zeit Bogislafs X, 1859.
  • 4. Repertorium der im Kgln. Staatsarchive zu Königsberg i. Pr. befindlichen Urkunden zur Geschichte der Neumark. Im Auftrage des Vereins für Geschichte der Neumark bearbeitet von Dr. E. Joachim und im Verein mit dem Verfasser herausgegeben von Dr. P. van Niessen. 1895.
  • 5. Zbiór szczątków zespołów akt kościelnych, sygn. 15, Archiwum Państwowe w Szczecinie.
  • 6. Wspomnienia Erki Held, rękopis w posiadaniu autora.

Opracowania:

  • 1. Bastowska, K.: Z dziejów zabytkowych świątyń dawnego województwa koszalińskiego w latach 1945-1989. W: Historia i kultura ziemi sławieńskiej, T. II, 2003, s. 210-213.
  • 2. Brennecke, P.: Beitrag zur Geschichte Dramburgs in kirchlicher Hinsicht bis zum Anfange des 18. Jahrhunderts, w: Baltische Studien, Herausgegeben von der Gesellschaft fur Pommersche Geschichte und Alterthumskunde, 34. Jahrgang, Heft 4, Stettin 1884, s. 257-276.
  • 3. Brockhausen von, Marion: Die Geschichte der Familien v. Brockhusen, v. Brockhausen, v. Bruchhausen, 1996.
  • 4. Dufft, E.: Aus der kirchlichen Vergangenheit des Dramburger Kreises, w: Unser Pommerland, Jg 13, 1928. 
  • 5. Gollmert, L.: Das Neumärkische Landbuch Markgraf Ludwigs des Älteren vom Jahre 1337. Nach einer neu aufgefundenen Handschrift des vierzehnten Jahrhunderts, 1862.
  • 6. Goltz von der, F.: Nachrichten über die Familie der Grafen Und Freiherren von der Goltz, 1885.
  • 7. Kalmus, P: Ze wspomnień Generalnego Superintendenta Paula Kalmusa okres drawski od 16 marca 1906 do 30 kwietnia 1915. 
  • 8. Kohte, J.: Die Bau- und Kunstdenkmäler des Regierungsbezirks Köslin. Band III: Die Kreise Schivelbein, Dramburg, Neustettin, Bublitz und Rummelsburg, 1934.
  • 9. Kühn, K.: Chronik der Städte Dramburg, Falkenburg und Callies, sowie die benachbarten Dörfern des Dramburger Kreises, 1864.
  • 10. Müller, E.: Die Evangelischen Geistlichen in Pommern von der Reformation bis zur Gegenwart, 1913. 
  • 11. Niessen, P.v.: Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897.
  • 12. Puchalski, D.: Zmienne losy niemieckiego dziedzictwa kulturowego na Pomorzu Zachodnim na przykładzie Konotopu, maszynopis, 2004.
  • 13. Wedel von, H.: Geschichte des schlossgesessenen Geschlechtes der Grafen und Herren von Wedel 1212-1402 nebst einem Register über die urkundlich nachweisbare Begüterung, 1894.
Dział: Odkrywcy
niedziela, 19 październik 2014 00:00

Z dziejów drawskiego samorządu – część II

Zmiany ustrojowe z końca XVII i pierwszej połowy XVIII wieku przekształciły radę miejską w magistrat podporządkowany administracji królewskiej. W 1719 roku wydano zarządzenie o zniesieniu corocznej zmiany składu rady - rozpoczął się czas stałego magistratu (magistratus perpetus). Obsadzanie urzędników do roku 1747 było sprawą państwa przy udziale mieszczan i samej rady. Początkowo większość radnych była wybierana na zajmowane dotychczas stanowiska dożywotnio.

Pierwszym stałym burmistrzem, nazywanym teraz consul dirigens czy też regens, był Friedrich Wilhelm Steoban,. U swojego boku miał Christopha Sigmunda Goehdego jako sędziego oraz poborcę akcyzy i handlarza solą George Beda. Otrzymywali oni stałe wynagrodzenie, które jednak ze względu na swoją szczupłość  nie należy postrzegać jako pensję, lecz jako dietę, gdyż prawie każdy radny prowadził swoja własną działalność gospodarczą lub zajmował jednocześnie inny urząd. W przeciwnym wypadku samo wynagrodzenie nie wystarczałoby do przeżycia. Dlatego też zdarzyło się, ze zmarły burmistrz był chowany bez pieśni i dźwięku dzwonów, ponieważ nie posiadał niczego, z czego można byłoby pokryć koszty uroczystego pochówku. Z tego też powodu łączono wiele urzędów w jeden, co nie zawsze było właściwe, a pomimo tego wkrótce zabrakło chętnych do ich sprawowania za „żebraczą” pensję w wysokości 50 talarów. Bardzo negatywnie na jakość urzędników wpływał także sam Fryderyk Wilhelm I, który od poborcy powiatowego Albrechta ubiegającego się w 1731 roku o posadę burmistrza z pensją 50 talarów, zażądał wpłaty 500 talarów do kasy rekrutacyjnej. Czasy, w których radni byli poważanymi czy też wykształconymi ludźmi, szybko minęły. Żaden wykształcony człowiek nie chciał podjąć się obowiązków za takie marne pieniądze, co zmusiło komisję egzaminacyjną w Kostrzynie do bardzo łagodnego traktowania kandydatów przystępujących do egzaminu na urzędnika. 

Plan katastralny Drawska z 1723 roku. W centrum zaznaczono ratusz, siedzibę władz miejskich, który stał na środku dzisiejszego placu konstytucji

Kiedy do władzy doszedł Fryderyk II, zwrócił większą uwagę na miasta. W 1741 roku wprowadził edykt o budownictwie, w 1749 o leśnictwie, w 1747 przywrócił radom prawo kooptacji, a w 1753 roku  sformułował nową ordynację całej administracji miejskiej. Zgodnie z nowymi regulacjami  rada miejska w Drawsku zbierała się w poniedziałki i piątki w sprawach administracyjnych, we wtorki i środy w sprawach sądowych, sobota zaś została ustanowiona dla załatwiania spraw różnych. Praca rozpoczynała się o 8:00 latem, a w okresie zimowym godzinę później. Spóźnienia były karane 2 groszami wpłaty do kasy biednych, nieobecność 6 groszami do kasy miejskiej. Kto chciał wyjechać na jeden dzień, potrzebował zgody burmistrza na urlop, natomiast na dłuży czas również radcy podatkowego. Sprawy kwalifikowane jako policyjne lub sądowe oraz skargi były zawsze załatwione na plenum większością głosów. O niczym nie decydowano w domach bez uprzedniej wiedzy kolegium. Uchwała większości zobowiązywała każdego, a wszystkie raporty o prowadzonych sprawach musiały być dostarczane kolegium w formie pisemnej. Zaczęto także wyraźnie oddzielać sprawy administracyjne od sądowych. Zarządzanie majątkiem miejskim regulował edykt z 1741 roku, według którego dla każdego przedsięwzięcia budowlanego należało sporządzić kosztorys inwestorski, a po wybudowaniu obiektu dokonać dokładnego odbioru wykonanych prac, jak też na bieżąco kontrolować wszelkie budynki prywatne pod kątem bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Nowe prawo zabraniało także nepotyzmu pod każdą postacią.

Ustalono także stałą liczbę radnych, na których składali się dirigens, sekretarius prokonsul, konsul tertius, sędzia, kamlarz, sekretarz oraz dwóch senatorów. Dirigens miał nadzór nad pozostałymi. Jego zadaniami były m.in. powiększanie dóbr miejskich, nadzór nad kasą miejską, kasą szpitalną, szkołami. Prokonsul zajmował się bezpieczeństwem przeciwpożarowym, organizacją archiwum, nadzorem nad instytucjami kościelnymi, tworzeniem taks chlebowych i mięsnych, protokołowaniem. Tertius odpowiadał za sprawy gospodarcze oraz wymianę handlową. Sędzia był władny oczywiście w sprawach sądowych, kamlarz zaś był skarbnikiem miejskim. Senatorowie zajmowali się natomiast sprawami budowlanymi oraz wojskowymi. 

 Pamiątka 1753 roku – dzwon w drawskim kościele odlany przez Scheela ufundowany przez radnych drawskich. Na dzwonie widnieje napis:  Im gloriam Sancti Jehovae campana haec sub sceptro maiestatico D(omini), D(omini) Driderici Magni Bor(ussorum) regis Elct(oris) Brandg., Sup(erioris) Sil(esice) duc(is) potentissimi refusus (!), mense Nov(em)br(i) anni 1753 per Joh. Henr. Seel Sedin(ensem). Civitati Dr(a)geb(ur)g(ensi) hoc temopre praefuere im templo et curi: następują nazwiska ośmiu pastorów i radnych. Zdjęcie Zbigniew Kocur

Wkrótce przyszła wojna siedmioletnia, która uniemożliwiła zakorzenienie się nowej ordynacji, narzuciła na radę inne zadania, pozwoliła przemknąć niezauważalnie samowolnym działaniom, czasowo nawet wypędziła cały magistrat poza mury miejskie. 

Po wojnie panował chaos: obciążenie pracą było dwukrotnie większe, a wydajność miejskich finansów dwukrotnie niższa. Całkowity dochód wszystkich członków rady wynosił jedynie 326 talarów. Mający nadzór finansami miasta urząd radcy podatkowego nie był w stanie poświęcić wystarczająco dużo uwagi każdemu z podległych mu czterech powiatów. Przy tym nie było możliwe wyplenienie niedbalstwa, rzadko można było gruntownie sprawdzić wydatki budżetowe. Niektórzy sprytnie wykorzystywali tę sytuację. Tak czynił m.in. senator Drewitz, który zagarnął dla siebie czynsz dzierżawny chłopów z Bucierzy bez jakichkolwiek konsekwencji, mimo że ówczesny burmistrz Bernhagen wydawał się być uczciwym człowiekiem. 

W 1777 roku król nakazał połączenie ze sobą jeszcze większej liczby urzędów, w wyniku czego w Drawsku pozostało jedynie trzech, którzy przejęli obowiązki i wynagrodzenie pozostałych. Działanie to nie przyniosło jednak poprawy, o czym najlepiej świadczy  przypadek burmistrza Wentzela. Urzędnik ten nie mógł wyżyć ze swojej skromnej pensji, powołał się więc  w 1779 r. na swoją wokację, wedle której jako sędzia poza należnymi opłatami winien otrzymywać pensję 40 talarów i poprosił o przeniesienie do Prus Zachodnich. Przy okazji tej sprawy na wyszło na jaw, że już w 1772 roku odnotowano skargi na tego burmistrza, a cztery lata później, pełniąc rolę sędziego, Wentzel został nawet ukarany siedmioma tygodniami więzienia. Dodatkowo dopuścił się defraudacji, a nawet fałszerstw, 

o nic zupełnie się nie martwił. Doszło do tego, że, sprawując swój urząd przez rok i miesiąc, przebywał poza Drawskiem. W roku 1780 został ostatecznie usunięty ze stanowiska, pozostał jednak w mieście i jako pokątny adwokat był bardzo niewygodny dla magistratu, gdyż zachęcał mieszczan do wnoszenia skarg na  działalność władz miasta. W końcu burmistrz Bethe przeprowadził przeszukanie domu swego poprzednika, lecz nie znalazł niczego poza kilkoma paszkwilami. Po gruntownym postępowaniu Wentzel został wystawiony na dwie godziny przy palu policyjnym na rynku miejskim z tabliczką, która określała go donosicielem. Owe przeszukanie i wymierzona kara były posunięciami idącymi o krok za daleko, skoro w ich następstwie rada została ukarana za przekroczenie swoich uprawnień. Wentzel, idąc za ciosem, mógł złożyć skargę na radę przed rządem, domagając się uznania swojej niewinności i uchylenie werdyktu orzeczonego w poprzednim procesie. Jednak jego prawdomówność była już tak wątpliwa, że po takiej awanturze z pewnością nie otrzymałby już żadnego stanowiska. Mimo to wcześniej udało mu się wyciągnąć od miasta Połczyn 44 talary za sprawowanie urzędu sędziego. 

19 listopada 1808 r. w Prusach ogłoszono ordynację miejską. Prawo to zmieniło wprowadzony od połowy XVII wieku system nadzoru państwa nad miastami i na nowo określiło kompetencje władz państwowych, tworząc jednocześnie samorząd miejski. Głównym celem reformy było wzmocnienie mieszczaństwa oraz ograniczenie administrowania miastami przez władzę absolutną. Gmina miejska stała się osobą prawną, a według ordynacji był nią ogół obywateli miasta. Pełnoprawni obywatele dokonywali równego i tajnego wyboru radnych. Rada obradowała niejawnie pod kierownictwem przewodniczącego co najmniej raz w miesiącu. Miała ona już stricte uchwałodawcze kompetencje. Rada wybierała także burmistrza, a wybór ten był zatwierdzany przez rejencję. Na mocy tych samych przepisów nastąpiło całkowite odebranie kompetencji sądowniczych radzie. 

Niestety, nie znamy nazwisk radnych wybranych w pierwszych wyborach. Corocznie wybierano wtedy 3/8 składu rady, tak więc w ciągu trzech lat mogło dojść do całkowitej wymiany jej członków. W 1815 roku rada liczyła 24 członków. Oczywiście również w tym czasie nie brakowało przypadków sporów w tak licznym gronie radnych, jednak dzięki mądremu i cieszącemu się ogólnym szacunkiem burmistrzowi Thimme, nie doszło w Drawsku do samowolnych i niepohamowanych rządów radnych, jak miało to miejsce w innych miastach. 

Drawski rynek w 1853 roku

Kolejne zmiany przyniosła ustawa z 1853 roku. Ograniczyła ona na nowo samodzielność rady, choć ta wciąż była ciałem uchwałodawczym wybieranym w wyborach. Rada powoływała jednak jako organ wykonawczy, czyli magistrat, składający się z członków pełniących swoją rolę zawodowo lub honorowo. Taka forma ustroju przetrwała do 1933 roku, kiedy to po dojściu Hitlera do władzy wydano ustawę o ustroju gminnym, na podstawie której zlikwidowano wszystkie wybieralne przedstawicielstwa, takie jak rada miejska czy magistrat. W nowym ustroju kierownictwo sprawował burmistrz z pomocą administracji miejskiej. Taki sposób zarządzania miastem utrzymywał się do 1945 roku. 

Podsumowując rozważania nad formą i kondycją samorządności w Drawsku Pomorskim do roku 1945, nie mogę oprzeć się pokusie stworzenia pewnego rankingu najbardziej zasłużonych burmistrzów. Postanowiłem wybrać trzech nie przypisując im pozycji 

w tym rankingu.

Friedrich Wilhelm Steoban – pracował na rzecz miasta w latach 1694-1725. W 1685 r. pojawił się w Drawsku nie wiadomo skąd i został przyjęty do cechu tkaczy, po czym szybko stał się jednym z najobrotniejszych kupców drawskich. Szczególnej chwały dostarczył mu fakt, że to jego dom stawił opór wielkiemu pożarowi miasta z 8 października 1696 r., kiedy to w zgliszcza obrócona została cała północna część Drawska. W tym samym czasie musiał powstać most wybudowany przez Steobana, a który później nosił jego imię, podobnie zresztą  jak plac znajdujący się po drugiej stronie rzeki naprzeciw domu Steobana (obecnie pl. M. Konopnickiej). Już wtedy Steoban był zapewne burmistrzem Drawska, gdyż po pożarze stał na czele delegacji udającej się do elektora do Berlina z prośbą o pomoc. Wysiłki Steobana okazały się skuteczne, gdyż elektor zwolnił miasto na 10 lat z akcyzy i ceł. Przystąpiono wtedy także do odbudowy zniszczonego w pożarze ratusza w rynku. W okresie urzędowania burmistrza Steobana Drawa stała się spławna. Towary mogły być transportowane stąd w dół rzeki do Noteci i dalej przez Wartę do Odry, a w końcu do morza. 

Rachunek kościelny z roku 1712 za rok 1711. Wpis potwierdzający po stronie dochodów dotację F.W. Steobana na rzecz kościoła za pochówek w krypcie.

Z tego okresu pochodzi też najstarszy zachowany świecki budynek w Drawsku – magazyn solny, pod który kamień węgielny mógł położyć sam Friedrich Wilhelm Steoban. Dzięki nowym możliwościom prężnie rozwijał się drawski handel. Wiemy, że w 1700 roku drawscy kupcy płynęli w dół rzeki do Noteci, a następnie drogą wodną aż do Frankfurtu nad Odrą, aby uczestniczyć w tamtejszych targach. Steoban wniósł także swój wkład w wyposażenie drawskiego kościoła po pożodze roku 1696, gdyż cztery lata później wraz ze swoją małżonką Elisabeth Krügerin ufundował chór szkolny. Steoban zmarł w roku 1725. Został pochowany w krypcie w drawskim kościele, w której spoczywał do 28 maja 1854 roku, kiedy to szczątki jego oraz jego rodziny zostały przeniesione na cmentarz.

Most Steobana (dzisiejsza 11-go Pułku Piechoty). Za mostem, na miejscu widocznego hotelu, znajdował się niegdyś dom burmistrza.

Rudolf Thimme – najdłużej sprawujący urząd burmistrz Drawska w dziejach. Na fotelu burmistrza zasiadał przez 40 lat, od 1781 do 1821 roku. Czasy jego rządów to ciężki okres dla miasta. Prusy przegrywają wojną z Napoleonem. Cały kraj musi płacić ogromne kontrybucje. Do tego dochodzi obowiązek utrzymywania przez drawszczan wojsk francuskich. Miasto 

i jego mieszkańcy są na skraju wyczerpania. Francuscy okupanci stawiają niezwykle trudne zadania przed Thimmem, jak np. w lutym 1807 kiedy zagrozili wejściem do miasta 5000 żołnierzy, jeżeli natychmiast nie otrzymają 16 wołów, 4000 dużych porcji chleba i 200 par butów. Thimme pukał do drzwi każdego mieszkańca, aby zebrać wymagane towary i tylko dzięki jego niezwykłej postawie udało mu się ocalić Drawsko. Jak widać, umiał zmobilizować mieszkańców do działania dla osiągnięcia wspólnego celu. Było to o tyle ważne, że bogatsi mieszczanie oraz szlachta uciekła z Drawska przed francuskim najeźdźcą. W owym okresie na porządku dziennym były też różnego rodzaju nadużycia w administracji. Thimme pozostał jednak prawym człowiekiem, który był szanowany nawet przez wrogów. Gdy w 1808 r. wprowadzono w Prusach nową ordynację miejską Thimme musiał złożyć rezygnację. Jednak nowo wybrana rada wraz z mieszkańcami błagała go, aby objął ponownie stanowisko burmistrza, na co też, pomimo zmęczenia dotychczasowymi obowiązkami, zgodził się. Thimme był również jednym z organizatorów lokalnej obrony krajowej podczas wojny wyzwoleńczej 1813-1815, kiedy to Prusy walczyły o odzyskanie niepodległości spod jarzma Francji. 

Johann Friedrich Göhde, początkowo poborca cła, sekretarz, a następnie burmistrz w latach 1724-1774. W tym przypadku mój wybór jest dość osobisty i sentymentalny, gdyż największą jego zasługą byłą skrupulatność. To on zaprowadził porządek w archiwum miejskim. W 1729 roku rozpoczął pisanie swojej kroniki. Opisał w niej losy miasta od powstania, aż do czasów mu współczesnych. Ostatni wpis pochodzi z roku 1744. Kronika nie została jednak wydrukowana, a jej manuskrypt o objętości 78 stron znajdował się przed wojną w archiwum drawskiego ratusza i nosił tytuł „Johann Friderich Göhdens Bürgermeister und Sekretarii zu Dramburg Historische Nachrichten von der Stadt Dramburg Fundation, und deroselben nachherigen Fatis wie solche Thiel aus denen annoch vorhandenen Documentis und Protocollis extrahiret, theiß aber aus glaubenwürdigen Nachrichten aufgezeichnet worden Anno 1729”. 

Własnoręczny podpis Johanna Friedricha Göhde

W archiwum parafialnym znajdował się przed wojną dokładny odpis owej kroniki. W egzemplarzu ratuszowym jednak zachowały się wpisy z lat 1781-1808 dokonane innym charakterem pisma. Dodatkowo do kroniki załączono dokument pod nazwą „Odpowiedź na 87 punktów historii miasta”, który został z pewnością sporządzony przez Burmistrza Göhdego i 7 stycznia 1768 roku podpisany przez niego samego i radę miasta. Dziś kronika ta jest praktycznie niedostępna, gdyż oba manuskrypty zaginęły po 1945 roku. W Archiwum Państwowym w Szczecinie znajduje się jedynie wyciąg z tej najstarszej drawskiej kroniki. Na kronice Göhdego wzorowali się wszyscy późniejsi dziejopisarze: Nieprasch, Kuhn i Niessen.


Niniejszy tekst powstał głównie na podstawie informacji zawartych w:

  • Göhde, J.F.:, Johann Friderich Göhdens Bürgermeister und Sekretarii zu Dramburg Historische Nachrichten von der Stadt Dramburg Fundation, und deroselben nachherigen Fatis wie solche Thiel aus denen annoch vorhandenen Documentis und Protocollis extrahiret, theiß aber aus glaubenwürdigen Nachrichten aufgezeichnet worden Anno 1729, Auszug, Archiwum Państwowe w Szczecinie, Akta miasta Drawsko, sygn. 45
  • Kratz, R.: Die Städte der Provinz Pommern, 1865
  • Kühn, K.: Chronik der Städte Dramburg, Falkenburg und Callies, sowie die benachbarten Dörfern des Dramburger Kreises, 1864
  • Nieprasch, C.: Dramburg, seit seiner Entstehung bis auf die neuste Zeit, w: Dramburger Kresiblatt 1853
  • Niessen, P.v.: Geschichte der Stadt Dramburg - Festschrift zur Jubelfeier ihres sechshundertjährigen Bestehens, 1897

 

Dział: Odkrywcy
sobota, 11 październik 2014 00:00

Z dziejów drawskiego samorządu

Zbliżające się wybory samorządowe są doskonała okazją do przypomnienia historii ustroju miejskiego w Drawsku Pomorskim. Mówiąc o ustroju miejskim miasta musimy zdać sobie sprawę, iż nie ma on praktycznie nic wspólnego z dzisiejszą jego formą. Nie znano wtedy jeszcze monteskiuszowskiej zasady trójpodziału władzy na ustawodawczą (rada miejska), wykonawczą (burmistrz) i sądowniczą. 

Miasta nowomarchijskie, wśród nich i Drawsko przez pewien czas po lokacji były w znacznym stopniu uzależnione od władzy margrabiów. Trudno w ich ówczesnej sytuacji ustrojowej dopatrywać się jakichś form samorządu. Znajdowały się one wtedy pod ścisłą kontrolą urzędników sprawujących władzę w imieniu władców Marchii Brandenburskiej. Początkowo praktycznie cała władza w Drawsku Pomorskim była w rękach dziedzicznego wójta, a jednocześnie założyciela miasta Arnolda von der Goltza. Był on kimś w rodzaju namiestnika władcy kraju, jego zarządcą w mieście. Sprawował władzę sądowniczą, policyjną oraz podatkową. Jako wynagrodzenie za pełnione obowiązki otrzymał szerokie uposażenie w nowo założonym mieście: 10 łanów ziemi, młyn oraz 1/3 dochodów z kar, czynszu gruntowego oraz czynszu od realności miejskich. 

Na przestrzeni XIV i początku XV wieku urząd wójta sprawowali kolejno Goltzowie, Wedlowie, Zakon Krzyżacki, a od 1421 Seiffrit von dem Borne. Rola wójtów malała jednak w dość szybkim czasie. W okresie przejścia miasta w ręce Zakonu Krzyżackiego (1400 r.) sąd niższy znajdował się w rękach Henryka von Wedla na Złocieńcu i Mielenie. W roku 1403 został on sprzedany Zakonowi. W tym czasie stanowisko wójta przestaje być urzędem dziedzicznym. Poza tym nie mówi się już o 10 łanach, które wcześniej należały do urzędu. Henryk von Wedel ich nie miał, w przeciwnym wypadku sprzedałby je razem z innymi przywilejami. W końcu XIV w. zaznaczała się wyraźna tendencja do uniezależniania się gminy miejskiej od władzy wójta. Po śmierci Seiffritta von dem Borne urząd ten został zniesiony, a wszelkie funkcje i dochody z nim związane przeszły na własność miasta.

Brak źródeł uniemożliwia dokładne ustalenie, kiedy doszło w Drawsku do wyłonienia się rady miejskiej jako organu przedstawicielstwa mieszkańców z burmistrzem na czele. Można jednak przyjąć, że już podczas zakładania miasta w 1297 r. obok urzędu wójta istniało pewne kolegium rajców, które było zaczątkiem samorządności drawskiej i realizowało dwie grupy zadań.. Po pierwsze rajcowie byli ławnikami, a po drugie pełnili role zarządcze, gdyż akt lokacyjny dawał im prawo wytyczania nowych ulic wedle ich upodobania. Rozbudowa miasta i jego umocnień należała do zadań wójta. W interesie mieszczan leżały też troska o budowę murów miejskich, rozwój handlu i utrzymanie targowiska –wszystkie te zadania realizował  miejski zarząd.  Nie wiemy dokładnie kiedy i w jaki sposób wójt stracił na nie wpływ, ale już w 1312 roku margrabia negocjował z radnymi bez udziału wójta. 

Nie wiadomo także, ile członków liczyła początkowo drawska rada miejska. Dokument dotyczący pewnej sprawy spadkowej wymienia pięciu mężczyzn oznaczając ich jako „unseme mede Kumpane ut dem Rade” dodając jednak „dy de oltestensynt” (którzy są najstarsi). Wiadomo stąd, iż rada musiała liczyć ponad pięciu członków. Poprzez analogię do innych miast można stwierdzić, że w XIV wieku rada składała się z dwóch wymieniających się corocznie składów po 7-8 mężczyzn, z których w każdym było dwóch burmistrzów. Spośród nich powoływano także 1-2 kamlarzy. 

Rys. 1 Posiedzenie rady miejskiej w późnym średniowieczu (www.wikipedia.de)

Przewodniczącymi rad miejskich byli burmistrzowie. Pierwszego wspomina się w Drawsku dość późno, bo dopiero przy okazji sprzedaży miasta Zakonowi Krzyżackiemu w 1400 roku, nie wymieniając jednocześnie jego nazwiska. Niedługo później wzmiankowano Tzorgesa i Brunsberga, a w 1442 r. Clausa Ubeske, Hansa Scheerera i Hermanna Rule. Ta wyliczanka daje nam wskazówkę, że poza aktualnie urzędującym burmistrzem byli jeszcze inni z roku ubiegłego bądź przedostatniego, stąd trójzmienność władzy burmistrza.  O Jurgenie Brunsbergu została napisała cała sztuka teatralna, której jedyny zachowany egzemplarz znajduje się dziś w archiwum w Greifswaldzie. 

Nie  wiadomo dokładnie, w jaki sposób powoływane byłe pierwsze rady miejskie i czy na ich wybór mieli wpływ mieszkańcy. Wiadomo natomiast, że potem uzupełniały one swój skład przez kooptację, a zatem sama rada dokonywała wyboru kolejnych rajców. Rzecz jasna próżno szukać wśród radnych zwykłych mieszczan. Wybory odbywały się wśród zamożniejszych rodów, posiadających na ogół większe majątki ziemskie. 

Od samego początku kształtowania się władz miejskich obok rady prawem do bycia wysłuchanym dysponowała gmina, tj. ogół mieszkańców miasta. Tworzyła ona tzw. wilkierze, tj. zgromadzenia ogółu mieszczan, którzy na dźwięk dzwona ratuszowego zbierali się przed ratuszem pod gołym niebem. Na wilkierzach rada obwieszczała mieszkańcom swoje zarządzenia. Tutaj też miały miejsce uroczyste inauguracje nowych kadencji rady oraz odpytywanie mieszczan o ich zdanie w szczególnie ważnych sprawach, jak np. sprzedaż młynów. Zgromadzenie to jednak nie miało żadnego wpływu na podejmowane decyzje, gdyż radni byli zawsze zaprzysięgani dożywotnio. 

Dość wcześnie świadomość o swojej przewadze nad  innymi niezrzeszonymi w cechach mieszczanami, doszła do czterech cechów tzw. Vierwerk. Prawdopodobnie nie mówimy tu o instytucji o zasięgu lokalnym, lecz o organizacji ustanowionej odgórnie w całej Nowej Marchii. Gdy w roku 1423 próbowano wymóc na Wielkim Mistrzu Zakonu przywrócenie wypędzonej rady, również Vierwerk wysłał stosowny list przypieczętowując go pieczęcią „Wullenwerk” (cech tkaczy), który była wybita na zielonym wosku. Tkacze i handlarze tkaniną byli poważanymi ludźmi i pomimo, że nie można znaleźć odpowiednich dowodów, to można z całą pewnością przyjąć, iż rada rekrutowała się częstokroć z ich szeregów.

Nie można jednoznacznie ocenić, jaki wpływ na obsadzenie składu rady miał sam władca. Z pewnością przyjąć należy, że w jego imieniu wójt wpływał na skład rady. Później wpływ ten zmalał, aby w sytuacjach konfliktowych ponownie się nasilać. Przykładowo, gdy w 1432 r. rada stanęła na czele buntu drawszczan, wójt powołał nową radę, a starą rozwiązał i wypędził z miasta. Elektor Fryderyk II, który w roku 1448 interweniował w Berlinie, odnawiając swoje prawo do zatwierdzania składu rady w tym mieście, być może korzystał z takich uprawnień w stosunku do miast przejętej przez niego Nowej Marchii. Z pewnością zaś zatwierdzanie składu rady przez władcę było prawem, które zachował dla siebie Johann Cicero. 

Ważne zmiany w ustroju miasta wprowadziło rozporządzenie elektora Joachima I (1499-1535), w którym widać wyraźnie dążenie panującego do narzucenia miastu swej woli. Reforma ustroju miejskiego wprowadzona przez tego władcę powoływała 12 osobową  radę w dwóch składach. Każdy ze nich miał jednego burmistrza, dwóch kamlarzy oraz 3 radnych, do których zaliczał się również sędzia. Potwierdzono wtedy również prawo uzupełniania składu przez kooptację oraz właściwie całkowicie zniesiono wpływ wilkierzy, czyli zebrania ogółu wspólnoty. Mieszczanie byli odtąd reprezentowali jedynie przez dwóch wybranych najstarszych oraz przez najstarszych czterech najważniejszych cechów. Ta szóstka miała prawo wglądu w rachunki przy okazji corocznej zmiany urzędującego składu rady. Rząd elektorski chciał tym samym zgnieść w zalążku wszelkie demokratyczne dążenia niższego mieszczaństwa i rządzić w oligarchicznej radzie. 

Do zadań rady należało zarządzanie majątkiem miejskim, pobieranie podatków, wykonywanie obowiązków policyjnych, początkowo w zakresie handlu i rzemiosła, później w jeszcze szerszym obszarze, tj. również względem przepisów przeciwpożarowych. Do kompetencji rady nie należało natomiast w owym czasie budownictwo oraz oczyszczanie ulic, gdyż takie zadania były jeszcze nieznane.

Rada zajmowała się także sądownictwem, m.in. sprawami cywilnymi i majątkowymi mieszczan, ale często także szlachty. Ważne były także kompetencje  w kwestiach spadkowych, gdyż przy ustalaniu stosunku pokrewieństwa nie opierano się wówczas na rejestrach urzędu stanu cywilnego a na publicznej wiedzy, której nośnikiem była właśnie rada). Zdarzyło się więc, że Rada Miejska Münchenberg zwróciła się do drawskiej odpowiedniczki, aby zasięgnąć wiedzy o stosunku pokrewieństwa oraz żyjących krewnych żony zmarłego mieszkańca Münchenbergu, która pochodziła z Drawska. Rada w takich przypadkach posiłkowała się wiedzą najstarszych mieszkańców miasta.

W drawskich księgach miejskich odnaleźć można było także wiele wpisów opisujących przypadki kryminalne, które jednak mają charakter porozumień czy też protokołów, gdyż zgodnie z zasadą prawa państwowego w pierwszej linii należało próbować polubownego załatwienia sporu, dopiero później stosowano kary w formie wygnania z miasta lub pojmania i uwięzienia. W niektórych kwestiach rada miała niewiele do powiedzenia, w innych zaś znacznie więcej, co było wynikiem początkowego połączenia kompetencji ławy sędziowskiej z radą miejską. 

Organizowanie zrębów samorządu miejskiego pociągało za sobą konieczność powołania kancelarii miejskiej i angażowania stałych pisarzy. W okresie średniowiecza nie wymienia się takowych z nazwiska. (wychodzi, że przed okresem średniowiecza, dlatego skreśliłem). Byli to zapewnie duchowni, których w mieście nie brakowało. Pisarz był jedynym wykształconym członkiem rady, przynajmniej miał czytać i pisać. Dokument wystawiony przez drawską radę w roku 1312 w sprawie dziesięciny został sporządzony przez proboszcza Heinricha, w którym można upatrywać pierwszego pisarza miejskiego. 

Rys. 2 Dokument wystawiony przed drawską rade miejską w 1372 roku

Symbolem drawskiego samorządu jako reprezentanta gminy, a także miejscem pracy rady,  był ratusz. Często jednak zarządzanie miastem odbywało się z mieszkań radnych. Ratusz miejski nie pozostawił po sobie niestety żadnych pamiątek. Wiemy jedynie, że stał na środku rynku i był sporych rozmiarów. Zbudowany był w stylu gotyckim oraz wyróżniał się olbrzymimi piwnicami. 

Jako jedyny organ porządkowy i pomocniczy drawskiej rady wymienia się niekiedy Stadtknechta, który wyposażony był w pełne uzbrojenie, był zatem prawdopodobnie swojego rodzaju miejskim żołnierzem.

W XVI i XVII wieku w mieście wciąż panuje oligarchiczny sposób rządzenia. U władzy odnajdujemy stare rodziny, które jak się wydaje, należą głównie do cechu sukienników. Przez te dwa stulecia klan ten prawie nieprzerwalnie panuje w mieście. W jaki sposób zachowywali się sprawujący władzę, ukazuje następujący przypadek z 1596 roku. Burmistrzem został wtedy cesarski notariusz Jakob Hake. Jego poprzednikami na stanowisku burmistrza byli Joachim Rosenhagen, a na stanowisku kamlarzy Peter Wulff i Hans Friedrich, cała trójka była ze sobą spokrewniona. Od nich to Hake, a na jego wniosek również wójt w Świdwinie, zażądali przedłożeniach rachunków. Okazało się, że brakuje 500 guldenów w  gotówce oraz zboża o takiej samej wartości. Ustępujących członków zarządu miejskiego zobowiązano do natychmiastowego zwrotu 500 guldenów.Nałożono na nich również karę pieniężną, która polegała na wpłacaniu do miejskiej kasy 50 guldenów przez kolejne 10 lat. Po tym wydarzeniu wszyscy defraudanci zemścili się na Hakem za jego donos do elektora. Odebrali mu pod błahym pretekstem (nie wiadomo jakim) dziedziczny łan ziemi, kazali mielić jego zboże dla siebie, zabrali jego zboże ze stodoły, a ze stajni odebrali 4 woły warte 60 guldenów. Kiedy Hake wniósł skargę, Rosenhagen wciągnął w swoje intrygi kanclerza von Benekendorfa w Kostrzynie, który był jego krewnym. W ich skutku Benekendorf stwierdził, iż Hake „jest szelmą i skur*******” oraz nałożył na niego karę w wysokości 100 talarów. W konflikt przeciwko Hakemu  wciągnięta została też okoliczna szlachta. Kamlarz Friedrich (czy ten Friedrich był przedstawicielem okolicznej szlachty, bo tak to można zrozumieć) zaatakował go nawet na rynku na oczach wszystkich i pobił do tego stopnia, że Hake cały we krwi musiał być zaniesiony do domu na noszach. Innym razem cały klan wpadł z bronią do domu Hakego i pobił go tak dotkliwie, że ledwo uszedł z życiem. 

Podczas późniejszych spraw sądowych okazało się, że cała trójka zdefraudowała wcześniej wszystkie dochody sądowe, a ciężkie przypadki kryminalne odkładała po prostu ad acta. Takim przypadkiem był Rosenhagen, który w imieniu swojego sługi, który popełnił morderstwo,  zmusił rodzinę zamordowanego do polubownego załatwienia sprawy. Dalej okazało się także, że cała trójka działając we własnym interesie całkowicie zdewastowała las miejski. Niestety nieznany jest finał procesu. Stan rzeczy jest jednak w wielu miejscach tak charakterystyczny, że rzuca światło na stosunki panujące w życiu publicznym Drawska w owym okresie. Także sam Hake nie jest tutaj niewinny, lecz należy w nim upatrywać lidera opozycji, która wcale nie sprawowała władzy lepiej, bynajmniej w kwestii obchodzenia się z majątkiem miejskim.  

Rys. 3 Fragment księgi dochodów i wydatków Drawska Pomorskiego za rok 1583

100 lat później mieszczaństwo podniosło skargę najpierw w Kostrzynie, a następnie w Berlinie na radnego i pisarza miejskiego Daniela Vennera, który już po raz kolejny  spowodował, iż jego służka stała się brzemienna.Ponadto namawiał żony do cudzołóstwa i w ogóle, pełniąc swój urząd, zachowywał się bardzo złośliwie wobec mieszczan.

Charakterystyczny jest fakt, że miejscy urzędnicy zmieniali się w ciągu XVI wieku corocznie, podczas gdy rada jako taka była stała i dokooptowywała do swojego składu nowego członka jedynie w przypadku śmierci radnego. Ponowny wybór tej samej osoby na burmistrza zdarzał się więc bardzo często. Zwyczaj ten panował także przez cały wiek XVII, kiedy występowały wielokrotnie te same nazwiska: Hake, Rosenhagen, Schulz, Ventzlaff, Uckermann, Ackelbein. Rzadko udawało się to komuś nowemu, jakiejś poważanej osobowości, która osiedliła się w mieście, jak miało to miejsce po wojnie trzydziestoletniej z pułkownikiem Antoni Zülke. Nieco później przez wzgląd na elektorskich urzędników, celników, poborców czy poborców akcyzy pojawiały się nowe nazwiska, jednak i te rodziny szybko budowały nowe dynastie rządzące – taką karierę zrobili Steobanowie i Goehde . 

Teoretycznie w XVI i XVII wieku władza centralna dała całkowitą wolność miastom w obsadzaniu stanowisk radnych, ale już przez sam fakt, że elektorscy urzędnicy często tuż po objęciu urzędów stawiali wniosek o przyjęcie w poczet członków rady, władza centralna zdobywała coraz to większy wpływ na wybór radnych i w rzeczywistości przywrócono, zaniechane wcześniej, dobrowolnie prawo zatwierdzania składu rady. Coraz częściej zezwalano także radnym na urzędowanie dłużej niż jeden rok, jednak coroczna wymienialność składu rady pozostała prawem. 

Z dostępnych materiałów nie wynika, w jaki dzień miała miejsce zmiana urzędującego składu rady. Pewnikiem jest natomiast, że odbywało się to (powtórzenie) publicznie z udziałem mieszczan przed ratuszem i zawsze wydarzeniu temu towarzyszyła biesiada na koszt miasta, na którą nie brakowało środków nawet w czasach największej biedy. W ratuszu takim właśnie celom służyła duża sala na piętrze. 

Urzędnikami miejskimi byli w dalszym ciągu burmistrz oraz dwaj kamlarze. Obok nich był jeszcze pisarz miejski, który nie należał właściwie do rady, jednak miał dość duży wpływ na zarządzanie, gdyż jeszcze w XVII wieku była to osoba z akademickim wykształceniem. 

Radni przy obejmowaniu urzędu musieli, bynajmniej od czasów Fryderyka Wilhelma (1640-1688)  złożyć przysięgę, której formuła wraz z wyliczeniem osób, które ją złożyły w latach 1643-1701, obowiązywała jeszcze w XIX wieku. Poza ogólnymi zapewnieniami czytamy w niej „W szczególności w czasie sprawowania urzędu będę w najlepsze wspierał sprawiedliwość ratusza i innych wspólnych spraw miejskich, jak tylko możliwe bronił przed wszelkimi atakami oraz szkodami, oddawał swój głos w ważnych sprawach miejskich i sądowych bezpartyjnie, także zachować w tajemnicy aż do śmierci wszelkie sprawy, które są przedmiotem obraz rady, są przez nią podejmowane i przedsięwzięte, aż do momentu osiągnięcie ich efektu, etc.”

Rada miejska była bez wątpienia najważniejszym czynnikiem życia publicznego miasta, dlatego też zarównow praktyce jak iw zapisach prawnychnie była do końca niezależna od woli mieszczan. Nowa ordynacja miejska Joachima I znacznie ograniczyła wpływ mieszkańców na zarząd miejski, nie zniosła go jednak całkowicie. „Ogół mieszczan” zachował jeszcze dla prawo do wyrażania opinii w szczególnie ważnych sprawach. Zwołanie mieszczan przed ratusz za pomocą dzwonu ratuszowego lub posłańca następowało co najmniej raz w roku. Zgromadzenie to było jednak głównie formalnością, podczas którego rada zadawalała się odczytaniem mieszkańcom ordynacji policyjnej. Mimo takiego procederu, mieszczanie nad wyraz często zgłaszali skargi i wnioski podczas takich zgromadzeń. Dwójka najstarszych przedstawicieli mieszczaństwa, których ustanowiła ordynacja Joachima stanowiła w tym miejscu „usta ludu”. 

O wiele ważniejsze były jednak nadzwyczajne zgromadzenia, które spotkamy jeszcze pod koniec XVII wieku. Możemy tu mówić o spontanicznych protestach lub o zrezygnowanym non possumus, jak wspomina się to w roku 1615. Czasami zdanie mieszczan przeważało i dochodziło wtedy do procesów przeciw radzie, co miało miejsce w latach 1670, 1672, 1676 i 1678. „Ogół mieszkańców” został jednak prawie całkowicie odsunięty na bok, gdy powstał tzw. komitet lub poselstwo miejskie. Rzadko spotykamy je wymienione z nazwy, z pewnością jednak należy je utożsamiać z częściej wspominaną „Dwudziesto - czwórką”, która od czasów Fryderyka Wilhelma miała być pytana o zdanie w ważnych sprawach (głównie finansowych) i w praktyce zastąpiła „ogół mieszkańców”. Wydaje się, że w Drawsku formacja ta nie zyskała żadnego znaczenia, w związku z czym pod koniec XVII wieku nie występowała już.

To samo tyczy się najstarszych czterech cechów, którzy zgodnie z prawem wciąż mogły współdecydować, jednak faktycznie bardzo rzadko były jeszcze pytane o zdanie. 

Inaczej rozwinęła się pozycja dzielnicowych. Burmistrzowie dzielnic, jak ich także nazywano, byli zaufanymi mieszkańców czterech kwartałów, na które podzielone było miasto.  Pierwotnie byli oni wybierani przez samych mieszkańców. Później jednak doszło do tego, że to rada powoływała dzielnicowych, oczywiście spośród możliwie uległych ludzi, aby uzyskać możliwość zrzucenia na nich winy, kiedy mieszkańcy będą skarżyć się na działanie rady. 

Przy takim stanie rzeczy rada nie tylko nie podlegała w mieście żadnej kontroli, lecz jej samowola była tolerowana, a wręcz wspierana. W taki sposób miała możliwość sprowadzania do absurdu skarg, które wpływały na nią do kamery. Jeden z takich przypadków został dokładnie opisany: w 1667 roku mieszczanie złożyli skargę do sądu mieszczańskiego w Świdwinie, według której rada miała niewłaściwie pobierać i wydawać pieniądze kontrybucyjne. Rada odpowiedziała, że jej postępowanie było uzgadniane z dzielnicowymi. Według mieszczan burmistrz Hake miał wtedy zdefraudować 60 talarów, które zostały wpłacone do kasy miejskiej. Ten z kolei uważał, że wpłacił je do kasy kontrybucyjnej w Kostrzynie. Nie przedstawiono jeszcze wystarczającego rachunku za pieniądze wpłacone w Kostrzynie – ale będzie to miało miejsce – mówi rada - Uiszczone zostanie jeszcze 1133 talarów. Te nie powinny być odprowadzone lecz stworzyć kapitał na rozłożenie kosztów. Rada uważa, że jest to w najlepszym porządku itd., itd., itd. Skarga przez sądem miał niekorzystny dla mieszczan finał. Rząd stał już wtedy na stanowisku, że mieszczanie próbują jedynie targować się z radą. Wszędzie więc przyznawano rację radzie, nie zważając na to, że przyczyny tego ogólnego zjawiska musiały leżeć głębiej. W wyniku takiego działania mieszczaństwo poddawało się bezwładnie swojemu losowi i całkowicie wycofało się z życia publicznego. Taki zapewne był też zamysł, jednak nikt nie przewidział jego skutków. Drawszczanie w roku 1667 przegrali także apelację w Kostrzynie, a gdy zwrócili się bezpośrednio do elektora, który znajdował się wtedy akurat w Żabinie, udało im się od razu wymóc na nim powołanie komisji pod przewodnictwem kapitana majątku elektorskiego w Będlinie (Neuhof). Kiedy jednak elektor wyjechał, rada przedstawiła swoje działania  komisji w taki sposób, że skarga mieszczan została natychmiast oddalona. I tak wyglądał przebieg wielu spraw.

Rys. 4 Widok Drawska w połowie XVII w. Merian

W takich uwarunkowaniach rada mogła postępować zupełnie samowolnie. O prowadzeniu porządnej rachunkowości nie było mowy, poprzez co jakakolwiek kontrola rachunków była niemożliwa.Panowie radni wzbogacali się bezkarnie, choć znane są wyjątki, a nawet dowody świadczące o czymś przeciwnym.

Ogólnie przez cały wiek XVII zachowane zostały bynajmniej pozory, jakby obok rady wpływ na zarządzanie miastem miały inne czynniki, chociażby poprzez wpisy, które rozpoczynały się słowami: „My Burmistrz, Rada, Dzielnicowi i inni członkowie gminy”, lub „za wiedzą szanownej Rady jak też jednomyślnym poparciem Dzielnicowych i wspólnego Komitetu..”

W późniejszych czasach nie odnajdziemy już jednak takich wpisów. Wraz z wprowadzeniem akcyzy urzędowanie rady zostało bardzo ułatwione a odpowiedzialność zmniejszona. Czynniki, przed którymi wcześniej rada ponosiła odpowiedzialność, całkowicie zniknęły, na ich miejsce zaś pojawiły się nowe, państwowe. Głównym była Rada Podatkowa, która była urzędem należącym do kamery urzędowej w Kostrzynie odpowiedzialnym za kontrolę całej gospodarki finansowej miast w podległych mu powiatach. Siedzibą radcy podatkowego dla Drawska było Choszczno. Początkowo postępował on łagodnie, ale jego działanie daje się odczuć w wielu sytuacjach, w szczególności zaś podczas kontroli prawidłowej księgowości z etatem wieloletniego rachunku średniego. Jest to okres ożywionego rozwoju miasta, który łączy się również z regulacją Drawy. Wtedy to do zarządu miasta wpłynęło wiele nowej krwi, której przedstawicielami byli m.in. Steoban czy też Goehde, którzy umieli umocnić swoją pozycję. Rodzina Ventzlaff, która rządziła przez prawie cały wiek, nie zeszła ze sceny w chwale. Poważane miejscowe rodziny i elektorsko-królewscy urzędnicy dbali o dobro miasta, jeszcze w starej formie corocznej zmiany rady, ale jednak przez dłuższy okres poważnie i z sukcesami, oddolnie całkowicie swobodnie, odgórnie bez większego wpływu. 

  • Ciąg dalszy nastąpi…
  • Podziękowanie za korektę dla Jarka Leszczełowskiego 
Dział: Odkrywcy
czwartek, 18 wrzesień 2014 00:00

Sekrety ostrowickiej świątyni

Pomimo tego, że nie ma wątpliwości, że ludzkie osadnictwo w Ostrowicach ma bardzo długą historię, to pierwszy dokument który wymienia tę wieś pochodzi z 1499 r. Był to listu lenny złocienieckich Borków, według którego prawie wszystkie udziały we wsi należały do tego rodu. Pół wieku później doszło do konfliktu między władcą Nowej Marchii Johannem z Kostrzyna a złocienieckimi Borkami, w wyniku którego ci ostatni utracili na pewien czas Złocieniec i wiele okolicznych miejscowości. Niektóre z nich nie powróciły już do tego rodu i tak było właśnie w przypadku Ostrowic, gdyż w drugiej połowie XVI wieku margrabia oddał tę wieś Jakubowi von Hornowi w zamian za należącą do tego ostatniego część Wierzchowa. Margrabia dążył wówczas do tzw. „zaokrąglania” domen państwowych i zależało mu na przejęciu całości Wierzchowa. Rodzina von Horn od wieków związana była z ziemią złocieniecką, gdyż ten rycerski ród należał do lenników Wedlów, a później Borków. Już w księdze ziemskiej z 1337 r. odnotowano dwóch przedstawicieli tej rodziny: Henningusa de Horn w Wierzchowie i Gotekinusa de Horn w Osieku. Obaj byli lennikami Wedlów ze Złocieńca.   

Sto lat później rodzina von Horn zostawiła we wsi wspaniałą pamiątkę, gdyż wnuk wspomnianego Jakuba. Klaus Ernest von Horn z małżonką Eleonorą Elżbietą z domu von Kleist ufundowali w 1697 r. kamienny kościół, który możemy podziwiać do dziś.  

Kościół w Ostrowicach - stan obecny. Fot J. Leszczełowski

Niniejszy artykuł poświęciłem ostrowickiej świątyni, która jest niewątpliwie najważniejszym zabytkiem we wsi. Dziś jest to kościół katolicki pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, ale przez niemal całe swoje kilkusetletnie dzieje służył jako miejsce kultu dla miejscowej ludności ewangelickiej. 

Kościół zbudowano z kamieni polnych, przy czym boczne ściany zostały później otynkowane. Sposób konstrukcji murów wyraźnie różni się od solidnych dziewiętnastowiecznych kamiennych kościołów w Bornem, Stawnie, czy też Kosobudach. Dach zwieńczono ryglową wieżą-sygnaturką (Dachreiter), która powstała w późniejszym okresie i została przykryta hełmem o kształcie, który fachowcy określają jako piramidalno-ostrosłupowy. 

W ostrowickiej świątyni można znaleźć wiele historycznych pamiątek. Jedną z najciekawszych jest wyryta na belce gzymsowej informacja w języku niemieckim dotyczącą fundatorów kościoła. Ten gotycki napis można wypatrzyć po południowej stronie kościoła na belce, do której przytwierdzono rynnę:

„Na chwałę Bożą i dla wiecznej pamięci z własnych środków ten kościół nakazali zbudować Klaus Ernst von Horn i Eleonora Elisabeth von Kleisten. Dziedzic na Ostrowicach 9 czerwca roku 1697” 

Fragment napisu na belce gzymsowej ostrowickiego kościoła

Według międzywojennego rejestru zabytków z tego samego okresu co kościół, czyli z końca XVII wieku (według innych źródeł z 1700 r.), pochodzi barokowy ołtarz lub mówiąc dokładniej nasada na murowany stół ołtarzowy. Dzisiejszy wygląd tego zabytku różni się znacznie od pierwotnego. Do 1945 r. bogato rzeźbiony drewniany ołtarz był pomalowany białą farbą olejną. W jego centralnym polu znajdował się krucyfiks i dwie postacie alegoryczne, które po wojnie zostały zastąpione obrazem Matki Boskiej stojącej na kuli ziemskiej i depczącej stopą łeb piekielnego węża. Zachowały się natomiast oryginalne boczne części ołtarza, które są bardzo misternie wykonane w postaci rzeźbionych ornamentów roślinnych między innymi stylizowanych liści akantu. Podobnie wygląda górna część ołtarza, obramowana dwoma figurami aniołów trzymających gałązki wawrzynu. Czy rzeźby z centralnej części ołtarza zniknęły? Na szczęście niezupełnie. W kościele znajduje się krucyfiks, będący niegdyś centralnym elementem nasady ołtarzowej, zaś w drodze na dzwonnicę, ku mojemu zaskoczeniu, dokonałem ciekawego odkrycia. Na strychu leżały dwie alegoryczne postacie kobiety i starca. U nóg kobiety wyrzeźbiono kotwicę – symbol nadziei. Niewiasta dzierży w prawej ręce biblię, jest więc alegorycznym wyobrażeniem wiary i nadziei. Trudniej wyjaśnić symbolikę ubranego jedynie w przepaskę biodrową brodatego starca. Obie figury pomalowane zostały farbą olejną. Obecny proboszcz stwierdził, że rzeźby te stały po bokach ołtarza, lecz zupełnie do niego nie pasowały. Nic dziwnego, gdyż te dwie postacie wraz krucyfiksem tworzyły pierwotnie kompozycję centralnego pola nasadki ołtarzowej. Pomalowane inną farbą niż ołtarz i przesunięte na jego boki rzeczywiście przestały pasować i powędrowały na strych. 

Ołtarz w ostrowickim kościele i rzeźby będące niegdyś jego elementami.

Do 1917 roku na ostrowickiej dzwonnicy wisiały dwa osiemnastowieczne dzwony odlane przez ludwisarza Heinricha Schella z Kołobrzegu. Młodszy został odlany w 1737 r., ale w czasie I wojny światowej został przetopiony na surowiec. Zastąpił go żeliwny dzwon ufundowany w 1924 r. Na szczęście najstarszy dzwon, pochodzący z 1732 r., przetrwał do naszych czasów, a napisy na nim mówią nam wiele o okolicznościach jego ufundowania (pisownia oryginalna): 

„Vor grossem Alter musst ich springen

Weil ich dann nicht mehr konte klingen

Da bracht man mich nach Dramburg hin

Allwo ich umgegossen bin     

Solches taht die Herschaft aus goettlichen Trieb

Als man 1732 schrieb“ 

Autor wiersza przyjął zabawną formułę, według której dzwon jakoby sam opowiada o swych losach, mówiąc, że ze starości nie mógł już bić, dlatego przewieziono go do drawska i tam został przetopiony i odlany ponownie. Dalej dowiadujemy się, że stało się to z inicjatywy właścicieli majątku ziemskiego w 1732 r.

 

Ostrowickie dzwony

Na znacznie skromniejszym dwudziestowiecznym dzwonie żeliwnym odnajdziemy również napis:

„GOTT GIB FRIEDEN DEINEM LAND 1924“ (Boże daj pokój swojemu krajowi).

Nad dzwonnicą, w czworobocznej wieży-sygnaturce znajduje się mechanizm zegarowy, który został zainstalowany prawdopodobnie w 1892 r. Zachował się w doskonałym stanie, dlatego zegar na kościelnej wieży do dziś pokazuje prawidłową godzinę.

Dzięki uprzejmości księdza proboszcza zwiedziłem dość dokładnie ostrowicką świątynię. Kiedy razem oglądaliśmy opisane powyżej pamiątki, dręczyła mnie jednak niepewność. Zastanawiałem się, czy moja ostatnia prośba spotka się z przychylnością. Bardzo nie chciałem nadużyć uprzejmości mojego gospodarza. 

 

Mechanizm zegarowy znajdujący się nad dzwonnicą kościoła w Ostrowicach.

Dwa tygodnie wcześniej dostrzegłem we wschodniej ścianie kościoła zakratowane okienko piwniczne. Kiedy zajrzałem do środka zobaczyłem ciemne pomieszczenie i zarys bardzo starej drewnianej trumny. Krypta! Poczułem jak ogarnia mnie ogromna ciekawość i nieodparta chęć poznania jakichś szczegółów o pochowanych pod posadzką prezbiterium dawnych patronów kościoła. Zamknięta na wielką starą kłódkę solidna krata, dość skutecznie utrudniała robienie zdjęć. W końcu jednak udało mi się przełożyć moją lustrzankę przez kratę i w dość niewygodnej pozycji kilka zdjęć. Okienko wpuszczało do krypty niewiele światła, więc trudno było uchwycić ostrość aparatem. „Trzeba tu przyjść z dobrą latarką.” - pomyślałem. Po dokładnym przejrzeniu zdjęć, okazało się, że na trumnie spoczywał kawałek zardzewiałej blachy o regularnych kształtach. Zastanawiałem się, czy jest to tablica epitafijna, z której będzie można odczytać nazwiska pochowanych? Musiałem jednak poczekać na wyjaśnienie tej sprawy. Po kilku dniach skontaktowałem się telefonicznie z panią sekretarz gminy Ostrowice, a później z miejscowym księdzem proboszczem. Umówiłem się na zwiedzanie kościoła, ale prośby o zgodę na wejście do krypty nie sformułowałem jeszcze wtedy wyraźnie. Przyszedł na to czas, kiedy razem schodziliśmy z dzwonnicy.

Zdjęcie krypty znajdującej się pod ołtarzem ostrowickiego kościoła. Widać wyraźnie zamurowane wejście. Niektóre z trumien zostały kompletnie zniszczone.

Jak można było oczekiwać, ksiądz nie był zachwycony perspektywą odwiedzin w krypcie, jednak nie odmówił. Powiedział tylko, że nawet nie jest pewny, czy na plebanii jest klucz do grobowca. Wróciliśmy razem do plebanii, gdzie po kilku minutach ksiądz znalazł patentowy klucz z opisem, który dawał pewna nadzieję, że klucz otworzy nam stary grobowiec. Czekała mnie też niespodzianka. Ksiądz nie skierował się do wnętrza kościoła, gdzie jak można było oczekiwać, powinno być wejście do krypty, lecz udał się do znanego mi już zewnętrznego okienka piwnicznego. Okazało się, że to jedyne wejście do grobowca. Ksiądz wsunął klucz do starej kłódki. Znowu na krótką chwilę wstrząsnął mną niepokój, bo kłódka była mocno zardzewiała i zapieczona. Byłem niemal pewien, że kłódka nie ustąpi. Jednak ustąpiła. Wciąż nie chciałem nadużywać uprzejmości, więc zaproponowałem, że zanurkuję tylko w okienko ze stopami na zewnątrz i w ten sposób zrobię zdjęcia. Tak też uczyniłem, a latarką oświetliłem wnętrze krypty. Pstryknąłem kilka zdjęć. Nie byłem jednak zadowolony z efektów, poza tym w ten sposób nie mogłem przecież zbadać tego kawałka blachy, który mnie tak bardzo intrygował. „Czy ksiądz nie miałby nic przeciwko temu, że wejdę do krypty?” – zapytałem i usłyszałem w odpowiedzi – „Jeśli się pan nie boi?”. Zadowolony wsunąłem się w wąskie okienko i stopami dotknąłem dna małej krypty. Stałem teraz w grobowcu.

Ta niewielka krypta miała kształt przeciętego na pół walca. Od zachodniej strony znajdowało się dawne wejście, które zostało kiedyś zamurowane. To dlatego musiałem wchodzić przez okienko. Na podłodze w środkowej części stała duża drewniana trumna. Leżąca na niej blaszana płyta nie była tablicą epitafijną lecz przerdzewiałym elementem zdobiącym trumnę. Niemal wszystkie pozostałe trumny były zniszczone. Przed wieloma laty byli tu prawdopodobnie szabrownicy. Po lewej i po prawej stronie stały się dwie niewielkie trumienki dziecięce. Kryptę zbudowano prawdopodobnie na przełomie XVII i XVIII wieków. Umieralność wśród dzieci była wtedy duża, nawet wśród tych szlachetnie urodzonych. Brak jakichkolwiek napisów pozostawia otwartym pytanie: kim byli zmarli, których pochowanych w tak honorowym miejscu. Nie ma wątpliwości, że byli to dawni patroni kościoła i jednocześnie właściciele wsi, ale majątek ziemski w Ostrowicach bardzo często przechodził z rąk do rąk.

Herb fundatorów kościoła Ernsta Klausa von Horn i Eleonory Elżbiety von Kleist

Pochówek w kościelnej krypcie był przywilejem patronów świątyni. Funkcję tę w przypadku ostrowickiego kościoła odgrywali właściciele majątku ziemskiego, którzy w siedemnastym i osiemnastym stuleciu byli też właścicielami całej wsi. Według ówczesnego prawa chłopi odsługiwali pańszczyznę zamiast wcześniejszych obowiązków czynszowych. Stracili też prawo do posiadania własnej ziemi we wsi. Odtąd byli jedynie jej użytkownikami z łaski pańskiej. Szlachcic mógł w każdej chwili odebrać chłopu gospodarstwo. 

Możliwe, że w krypcie znajdują się szczątki członków rodziny von Horn. Być może spoczywają tam Klaus i Eleonora von Horn – fundatorzy kościoła. Ci ostatni nie mieli potomków, gdyż ostrowicka gałąź von Hornów wygasła kilkanaście lat po wzniesieniu świątyni. Może w ten sposób należy tłumaczyć obecność dziecięcych trumienek w grobowcu. Możemy jedynie snuć przypuszczenia, gdyż źródła milczą na ten temat. 

Kiedy w 1718 roku władze Brandenburgii dokonywały tak zwanej klasyfikacji majętności w Nowej Marchii nie było już w Ostrowicach rodziny von Horn. Od tej pory właściciele Ostrowic będą się zmieniać dość często. W 1715 roku właścicielem zarówno Ostrowic, jak też sąsiedniego gronowa była wdowa po zmarłym pułkowniku von Reisewitz, która musiała odsprzedać Ostrowice, gdyż w 1718 roku właścicielami majątków ziemskich w Ostrowicach byli wdowa po podpułkowniku von Billerbeck i podpułkownik von Unger[i] . Ten drugi był zresztą właścicielem folwarku Szczytniki (dawniej Gross Schoenenberg, czyli Wielka Pięknogóra), a jego pięknie rzeźbione drewniane epitafium znajdowało się do 1945 r. w ostrowickiej świątyni. Zmarły w 1738 roku podpułkownik Wolf Ernest von Unger został prawdopodobnie pochowany w krypcie. 

W drugiej połowie XVIII wieku doszło do kolejnych zmian właścicieli wsi. W latach 1760-63 właścicielem Ostrowic był landrat Rohwedel. Niedługo później w posiadanie wsi wartej 12 000 talarów weszli Borkowie, ale nie ci ze złocienieckiego zamku, lecz ich kuzyni. W 1776 roku jako właścicieli wsi podano Ernsta Franza von Borcke i jego małżonkę z domu von Papstein. Ich syn Heinrich Fryderyk von Borcke przejął majętność w 1775 r., a w 1787 sprzedał ją za 20 000 talarów kapitanowi Moritzowi von Wolde. Kapitan nacieszył się majątkiem kilkanaście lat, gdyż zmarł w 1800 roku. Posiadłość odziedziczyła wdowa Antoinette von Wolde (z domu von Borcke) i jej syn Henryk von Wolde. Pomimo nie najlepszej sytuacji posiadłości Antoinette ufundowała kilka darów dla ostrowickiego kościoła. Jeszcze w latach trzydziestych XX wieku wśród wyposażenia kościoła wymieniany był srebrny pozłacany kielich z 1800 r. oraz puszka na opłatki. Antoinette von der Wolde zmarła 1828 r. 

Tymczasem Henryk von Wolde zupełnie nie radził sobie w Ostrowicach. Nie on pierwszy zresztą. W końcu musiał sprzedać tę posiadłość [ii].  

Lista następnych właścicieli majątku w Ostrowicach jest dość długa, ale wątpliwe jest, żeby byli oni chowani w kościelnej krypcie.

  • i  P. Schwartz, Die Neumark. Jahrbuch des Vereins für Geschichte der Neumark. Neue Folgen der Schriften. Herausgegeben vom wissenschaftlichen Ausschuß. Heft 4. Die Klassifikation von 1718/19. Ein Beitrag zur Familien- und Wirtschaftsgeschichte der neumärkischen Landgemeinden, Landsberg, 1927 r. s. 122.
  • ii  H. Waetjen, Geschichte des Geschlechtes von Knebel Doeberitz, Braunschweig 1966r., s. 50, s. 56, s. 60 i s. 110.
Dział: Odkrywcy
wtorek, 10 czerwiec 2014 00:00

Zabójstwo oraz szalony arystokrata w Suliszewie

Mroźny świt 25 stycznia 1920 r. nikogo nie zachęcał do opuszczania domostw, nawet tych słabo ogrzewanych z powodu powojennych niedostatków. Smutek i bieda gościły w Drawsku Pomorskim już od wielu długich lat. Wojna, która miała przynieść szybki triumf niezwyciężonej armii cesarskiej, trwała bardzo długo i zakończyła się klęską. Setki młodych mieszkańców miasteczka straciło życie na dalekich frontach, a ich krewni w bezsilnej rozpaczy wylewali morze łez. Upokorzenie, brak pracy i niepewność jutra stały się codziennością mieszkańców. Był to, niestety, dobry czas dla demagogów, obiecujących zgnębionym ludziom prawdziwie świetlaną przyszłość, gdy tylko podejmą wysiłek i obalą zmurszały stary porządek. Demagogiczne hasła trafiały na podatny grunt i całe Niemcy wrzały. W niewielkim pomorskim miasteczku nic może nie zapowiadało rewolucji, ale dawne normy społeczne straciły wyraźnie na swym znaczeniu. Upadek autorytetu władzy zachęcał do łamania prawa, zwłaszcza wtedy, gdy praktycznie nie było legalnej drogi zdobywania środków na utrzymanie rodziny. Policjanci patrzyli przez palce na drobne przestępstwa popełniane przez zdeterminowanych ojców cierpiących głód dzieci.  

Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy kilku mężczyzn zebrało się przy wylocie szosy złocienieckiej. Zachowywali się cicho, a ich obecność zdradzały tylko ogniki pośpiesznie palonych papierosów. W końcu stłumiona rozmowa urywa się, a kilka niedopałków papierosów upada niemal jednocześnie na ośnieżoną drogę. Krótki żywot ogników kończą podeszwy sfatygowanych ciężkich wojskowych buciorów. W karnym szeregu mężczyźni ruszyli dziarskim krokiem w kierunku Suliszewa. Było ich pięciu, czterech starszych, którzy jeszcze dwa lata temu karmili wszy w okopach i siedemnastoletni młodzik. Dwóch dźwigało wojskowe karabiny, a reszta wyposażona był w inne kłusownicze akcesoria. Nie była to ich pierwsza wyprawa do lasów pełnych dzikiej zwierzyny. Pomorskie bory należały w znacznej części do bogatych ziemian, co jednak nie przeszkadzało mężczyznom. Kłusowniczy proceder pozwalał im utrzymywać swoje rodziny, gdyż chętnych na zakup doskonałego mięsa za dobrą cenę było aż nadto. „Szlachetni panowie opływają w dostatki, a zwierzynę stworzył Pan Bóg i wszyscy mamy do niej równe prawo” – myślało wielu. Kłusownicy zachowywali ostrożność, chociaż zaopatrywali w dziczyznę wielu prominentnych obywateli Drawska Pomorskiego, co mogło okazać się pomocne w przypadku kłopotów z policją. Ta ostatnia miała jednak wiele ważniejszych problemów. Jedyne zagrożenie stanowili właściciele majątku ziemskiego, dysponujący liczną rzeszą służby i którzy z pewnością nie będą spokojnie patrzeć na działania intruzów w ich posiadłości. Po przejściu kilku kilometrów mężczyźni doszli skraj wsi a następnie skręcili w kierunku Gudowa. Wciąż panował półmrok, a wiejący od wschodu wiatr szczęśliwie zapobiegł ujadaniu wiejskich kundli. Po minięciu torów kolejowych dotarli wreszcie do lasu należącego do majątku ziemskiego w Suliszewie. Zeszli teraz z bitej drogi i wędrując dalej ścieżkami znanymi tylko zwierzynie i zaprawionym kłusownikom, dotarli do leśnej drogi prowadzącej do pałacu w Suliszewie. Frotowe doświadczenie nakazywało drawszczanom ubezpieczyć się z tego kierunku. Starannie wybrali miejsce, skąd można było obserwować kilkusetmetrowy odcinek leśnej drogi. Ktoś wcisnął siedemnastolatkowi karabin w ręce i rozkazał: „Stój tu i pilnuj!”…

Bernd von Knebel-Doeberitz lubił swe codzienne poranne spacery i z zadziwiającą konsekwencją zrywał się wcześnie, żeby zacząć nowy dzień od forsownego marszu. Świeży śnieg bajecznie przystroił całą okolicę. U boku swego pana radośnie harcował wierny pies.                 

Po śmierci ojca Bernda - Ludwika von Knebel Doeberitz jego żona Helena podjęła wielki trud wychowania trzech synów. Bernd był najstarszy i od dziecka wykazywał uzdolnienia muzyczne. Chciał zostać pianistą. Jednak plany te pozostały w sferze marzeń, gdyż rada rodzinna zdecydowała, że będzie studiował rolnictwo i prawo, gdyż to on miał odziedziczyć majątek w Suliszewie wraz z folwarkiem w Zagórkach. W przeciwieństwie do większości niemieckich junkrów Bernd nie lubił polować, więc do lasu udawał się tylko w towarzystwie swego psa, nie będąc uzbrojony w strzelbę. Tak było i tym razem.

Pies wypłoszył stado saren z zarośli, które pomknęły długimi skokami przez ośnieżone pola. Krótki okrzyk właściciela powstrzymał wyżła przed pogonią. Bernd długo patrzył w zamyśleniu na stadko smukłych zwierząt prowadzonych przez dorodnego koziołka. W trudnych czasach przyszło mu przejmować rodzinny majątek. Te spacery pozwalały mu nieco zapomnieć o codziennych troskach: zadłużeniu, bankach, strajkach robotników rolnych… Minął wreszcie tor kolejowy i wolnym krokiem wchodził coraz głębiej w przyjazne ostępy rodzinnego boru, który znał od dzieciństwa. Czuł spokój, będąc odciętym leśnym gąszczem od ludzkich trosk i konfliktów. 

Z zamyślenia wyrwało go ostrzegawcze i groźne warknięcie psa. Bernd dostrzegł jakiś nieokreślony ruch kilkaset metrów przed nim. Zanim uświadomił sobie, że przy drodze stoi uzbrojony człowiek, usłyszał huk wystrzału i poczuł silne uderzenie. Silniejsze od bólu było ogarniające go przerażenie. Instynktownie zawrócił w kierunku rodzinnego domu. Z każdym krokiem był jednak coraz słabszy. „Jeszcze trochę… zaraz zobaczę park i pałac…” – myślał. Coś uciskało go w okolicach szyi i uniemożliwiało wołanie o pomoc. „Czy to już pałac?… skąd wzięła się ta góra?… Jezu Chry… ”. Ośnieżony nasyp kolejowy był ostatnią rzeczą, którą widział dwudziestosiedmioletni Bernd von Knebel Doeberitz zanim na zawsze ogarnęły go ciemności.

Pałac w Suliszewie według litografii Dunckera

Tragiczna śmierć Bernda miała poważne konsekwencje dla majątku ziemskiego w Suliszewie, ale o tym opowiem nieco później. Okoliczności zabójstwa młodego dziedzica wymagają jeszcze nieco szerszego omówienia, gdyż jest tu wiele niejasności.

Według wspomnieniowej książki bratanicy Bernda – Waldtraut Heleny Treilles jej stryj miał zaskoczyć kłusownika podczas ustawiania sideł. Ten obawiając się, że właściciel majątku go rozpozna, strzelił zabijając Bernda na miejscu. Wierny pies miał pobiec do odległego 10 kilometrów Suliszewa i położyć się u stóp matki Berda - Heleny, żałośnie wyjąc (i).  Waldtraut znała to wydarzenie jedynie z relacji swoich rodziców i w jej opisie jest wiele pomyłek. Bernd dotarł z pewnością do nasypu kolejowego i tam go odnaleziono go martwego. Do 1945 r. znajdował się w tym miejscu niewielki pomnik poświęcony tej tragedii. Inne wątpliwości dotyczą strzału, który zabił właściciela majątku ziemskiego.

Kamień upamiętniający śmierć Bernda.

Sięgnijmy do monografii rodzinnej autorstwa Hansa Watjena, w której opisano tragiczną śmierć Bernda. Możemy dowiedzieć się, że w suliszewskim lesie buszowała zorganizowana banda kłusownicza z Drawska, która wystawiła na leśnej drodze dwuosobowy posterunek. Kiedy siedemnastoletni kłusownik ujrzał z odległości 300 metrów nadchodzącego „myśliwego z psem”, oddał strzał z wojskowego karabinu, żeby odstraszyć nadchodzącego mężczyznę. Jednak pech chciał, że pocisk odbił się od grubej bukowej gałęzi i trafił Bernda w gardło. Ranny przeszedł około 200 metrów i umarł przed nasypem kolejowym. Podobnie jak w opisanej wcześniej wersji wydarzeń spóźnioną pomoc z pałacu sprowadził wierny pies Blitz (Błyskawica). Ten opis tragedii powstał na podstawie zeznań kłusowników w drawskim sądzie grodzkim. Miał to być więc nieszczęśliwy wypadek, gdyż kłusownik nie mierzył do nadchodzącego Bernda, a strzelał jedynie na postrach.

Pochodzący z grobowca herb rodziny von Knebel-Doeberitz stoi dziś przed pałacem-szkołą. Znajdujący się w parku grobowiec został zdewastowany w latach siedemdziesiątych XX w.

Najmłodszy brat Bernda – Hasso w swych niepublikowanych wspomnieniach (kopia w posiadaniu autora) powątpiewa w prawdziwość powyższych faktów. Jego zdaniem kłusownicy zanim zostali aresztowani mieli czas, żeby uzgodnić swe zeznania. Za śmiertelny strzał uczynili odpowiedzialnym siedemnastolatka, gdyż sąd musiał go siłą rzeczy potraktować łagodniej. Według Hassona strzelano bezpośrednio do Bernda, a precyzyjne trafienie w szyję z trzystu metrów wskazuje raczej na doświadczonego strzelca niż na młokosa. Rzeczywiście sąd skazał chłopca tylko na dość krótką karę aresztu domowego. Rozgoryczony Hasso von Knebel-Doeberitz sugerował nawet, że mięso od kłusowników kupowała prowadząca rozprawę sędzina, co miało wpłynąć na ten skandalicznie łagodny wyrok. 

Trudno dziś ocenić jaka była prawda, w każdym razie bezpośrednimi świadkami byli jedynie kłusownicy i to ich wersję wydarzeń musiał przyjąć sąd. Proceder kłusownictwa musiał być też wcześniej znany policji, która przecież bardzo szybko schwytała winnych. Policjanci z pewnością wiedzieli wcześniej, kto kłusuje i sprzedaje dziczyznę.

Śmierć Bernda – doktora praw, który sprawnie zarządzał majątkiem ziemskim, okazała się stratą nie do powetowania. Młodszy brat Gerd von Knebel-Doeberitz był ulepiony z innej gliny i uchodził za czarną owcę w rodzinie. Był osobą niefrasobliwą, prowadzącą hulaszczy tryb życia. W młodości był częstym gościem w kasynach gry, a nawet w domach uciech. Jego osobiste długi rosły gwałtownie aż do dnia, kiedy wezwano go przed oblicze surowej rady rodzinnej. Długi zostały spłacone, pod warunkiem wyjazdu młodzieńca do Niemieckiej Afryki Wschodniej (Tanzania), gdzie podjąć miał służbę wojskową. Tak też się stało… 

Gerd brał udział w walkach z Anglikami w oddziałach wybitnego niemieckiego dowódcy Paula von Lettow-Vorbecka(ii). Jego awanturniczy charakter podobno dobrze sprawdzał się w warunkach wojennych. Gerd był dzielnym oficerem. Niemcy ostatecznie poniosły klęskę a młody von Knebel-Doeberitz spędził pewien czas w brytyjskiej niewoli.  

Cesarskie wojska kolonialne w Afryce

Zasługi wojenne wpłynęły na decyzję rady rodzinnej o powierzeniu weteranowi majątku w Suliszewie po tragicznej śmierci jego starszego brata. Niestety, była to fatalna decyzja. Wojna w Afryce nie zmieniła szalonej natury młodego arystokraty. Po powrocie z wojny Gerd poślubił młodą grafinię pochodzącą z krajów bałtyckich. Małżonka była osobą inteligentną i robiła wiele, żeby dobre cechy mężowskiego charakteru wyszły na pierwszy plan. Niestety, z miernym efektem. W 1928 r. doszło do rozwodu.

Gerd w pogoni za bogactwem podejmował zupełnie nieracjonalne i dziwaczne przedsięwzięcia, a jako doradców wybierał sobie zwykłych hochsztaplerów. Jeden z nich podający się za astrologa przepowiedział ziemianinowi, że wydobycie torfu przyniesie mu wielkie bogactwo, ale tylko wtedy, kiedy surowiec ten będzie wydobywany i transportowany podczas pełni księżycowej (!). W tym celu olbrzymim nakładem środków Gerd wybudował nawet kolejkę wąskotorową do transportu torfu. Jak można było przypuszczać, z interesu nic nie wyszło, a torfu nikt nie chciał kupować niezależnie od tego, kiedy był wydobywany (iii). Tymczasem ogromne kredyty trzeba było spłacać. Innym razem Gerd zakupił na aukcji w Londynie siwego konia, który miał należeć do wyjątkowej rasy. Wydał na to ogromną sumę. Kiedy cudowne zwierzę przybyło do Suliszewa okazało się, że jest chore i w dodatku jest kiepskiej krwi. Gerd znowu padł ofiarą oszustów. Nie zniechęciło go to jednak do dalszych działań. Zainwestował znaczne sumy w hodowlę koni, co ostatecznie doprowadziło do upadku majątku ziemskiego w Suliszewie. Po licytacji majątek zakupił doktor Sinnhuber, który pochodził z Berlina, gdzie prowadził duży interes wędliniarski.

Pocztówka z pałacem w Suliszewie podpisana przez Helenę von Knebel-Doeberitz, matkę Bernda, Gerda i Hassona.

Rodzina Von Knebel-Doeberitz traktowała losy Gerda i jego suliszewskich włości jako temat tabu. Waldtraut Helene Treilles twierdzi, że obowiązywała zasada: „O kuzynie Gerdzie nie mówi się niczego”. Tej zasady trzymał się również autor rodzinnej monografii, który wspomniał jedynie oględnie o nietrafionych inwestycjach.

Pamiątką po dawnych właścicielach jest dziś pałac, wykorzystywany jako szkoła podstawowa oraz zniszczony w latach siedemdziesiątych XX wieku grobowiec rodzinny w parku. Niestety, nie uszanowano miejsca pochówku von Knebel-Doeberitzów. Ruiny grobowca, ktoś potraktował jak śmietnik. Kiedy kilka lat temu odwiedzałem to miejsce tablice nagrobne leżały wśród góry śmieci. Miejsce spoczynku właścicieli majątku robi ponure i smutne wrażenie.      

Pozostałości grobowca w Suliszewie. Tablica nagrobkowa Ludwika i Heleny von Knebel-Doberitz leży wśród śmieci.

Duże wrażenie robią budynki gospodarcze majątku w Suliszewie. Piękna, częściowo niestety spalona, stajnia zbudowana z czerwonej cegły i kamieni piaskowca kontrastuje wspaniale z dywanem intensywnie zielonych łopianów. Nie ma tu już koni, a otoczenie robi raczej przygnębiające wrażenia. Złote czasu folwarku minęły bezpowrotnie.

  • i   W. H. Treilles, Das Leben ist ein Chamaeleon. Vom Schloss im Schnee zum Palmenstrand, Magdeburg 2009, s. 28-29.
  • ii  Tamże, s. 29-30.
  • iii  Tamże, s. 29-30.

 

Dział: Odkrywcy

Uczniowie Liceum Ogólnokształcącego w Drawsku Pomorskim przystąpili do konkursu “Historia wokół nas” organizowanego przez fundację Macte Animo i zapoznali się z historią naszego regionu, głównie Drawska Pomorskiego. W ramach konkursu poznawali dokumenty oraz miejsca związane z represjami z okresu komunizmu na naszym terenie.

W ramach swojej pracy odwiedzili dawną siedzibę UB oraz więzienie - Willę Luizy, obecnie budynek przy ul. Obrońców Westerplatte 9. Poznali mroczną historię, która rozegrała się za murami Willi i przeprowadzili wywiad z jedną z obecnych mieszkanek budynku. Zrealizowali również lekcje historii, na których uświadomili szkolnych kolegów o zbrodniach, jakie dokonały się w Drawsku w opracowanym okresie oraz przygotowali ulotki i gazetkę informacyjną. Zwieńczeniem ich pracy jest materiał wideo, który zbiera w sobie wszystkie informacje, jakie udało im się uzyskać. Uczniowie pragną, aby historia przez nich odkryta, nigdy nie została zapomniana.

Uczestnikami są:

  • Izabela Skotnicka
  • Aleksandra Podgajna
  • Katarzyna Grażewicz
  • Kornel Romański
  • Cezary Olejniczak
  • Tomasz Jakomulski
  • Opiekunem jest Romuald Kurzątkowski.

*Bezpieka (pot.) Służba Bezpieczeństwa (wcześniej Urząd Bezpieczeństwa), służby specjalne w PRL, zajmujące się oficjalnie zapewnieniem porządku publicznego, a w rzeczywistości inwigilacją i prześladowaniem środowisk opozycyjnych, tłumieniem myśli demokratycznej i ochroną panującego ustroju, w którym nie mogło być miejsca na swobodne wyrażanie poglądów, prawo do strajku, wolne wybory.

 

Dodatkowe informacje

Dział: Odkrywcy
czwartek, 15 maj 2014 00:00

Zdobyty zamek i opuszczony kościół

Na północ od Piaseczna leży obszar, który kryje wiele zagadek przeszłości. Piesza wyprawa w tym kierunku może przynieść zapalonemu turyście wiele interesujących wrażeń. Wspaniałe łąki wzgórza i majestatyczne Jezioro Drawskie widoczne z każdego wzniesienia. Znajdują się tam trzy obiekty, pochodzące z różnych okresów dziejów tych okolic. Dzielą je setki lat, dlatego nasza wycieczka będzie jednocześnie wyprawą w czwarty wymiar. Wybrałem się w te okolice w czasie jednego z pięknych listopadowych wieczorów w 2011 r. Już na początku mojej wycieczki słońce chyliło się ku zachodowi i z każdą minutą robiło się coraz ciemniej. Było zimno i bezchmurnie, a wspaniała przejrzystość powietrza dodawała uroku całej okolicy. Na zachodzie cały horyzont ozdobiony był gamą różnych odcieni czerwieni przechodzących w fiolet i w końcu w nocny granat. Natomiast całą wschodnią stronę zajmowało widoczne w oddali Jezioro Drawskie, którego brzegi porastał wąski pas drzew. Pogłębiający się półmrok czynił okolicę bardziej tajemniczą, a w pewnej chwili nad jeziorem pojawiła się wielka tarcza księżyca, którego światło odbijało się od spokojnej tafli wody jeziora. Między brzegiem a widoczną w oddali Syrenią Wyspą utworzył się szeroki srebrny szlak. Chyba właśnie w takich chwilach w ludzkiej wyobraźni powstawały legendy o wiedźmach, zaginionych dzwonach i kobietach-rybach. Nie mogłem wybrać lepszej pory dla wyprawy w te okolice.

***

Piaseczno (dawniej Blummenwerder) to osada o bardzo starej metryce, gdyż już w 1361 r. mistrz zakonu joannitów Hermann von Wereberge wydał przywilej, na mocy którego przekazał wieś jako lenno dwóm braciom Ludekinowi i Georgowi z rodu von der Goltzów. Była to pierwsza wzmianka o tej miejscowości, która powstała zapewne w połowie czternastego wieku. 

Szczegółowe dzieje wsi nie są przedmiotem tego artykułu. Dla naszych rozważań istotne jest, że w XVI wieku ludność w posiadłości ziemskiej rodziny von der Goltz, wraz z jej właścicielami przeszła na protestantyzm. Jak grzyby po deszczu powstawały wtedy ewangelickie kościoły. W 1555 roku wzniesiono kościółek w Piasecznie, który został poświęcony przez pastora z Siemczyna Johanna Gruetzmachera. Trudno powiedzieć jak wyglądała ta pierwsza świątynia. Nie była to solidna budowla, gdyż już po pięćdziesięciu latach wniesiono w tym samym miejscu nowy ryglowy kościół. Co ciekawe, osada Piaseczno nie leżała wtedy w miejscu, w którym odnajdziemy ją dzisiaj, czyli nad północnym brzegiem jeziora Piasecznik Wielki, lecz kilkaset metrów dalej na północ. W ciągu wieków Piaseczno odbyło więc swoistą wędrówkę w kierunku jeziora. 

Piaseczno podobnie jak sąsiednie Rzepowo zostało sprzedane przez Goltzów królowi pruskiemu Fryderykowi Wilhelmowi III. Kilka lat później w 1793 r. wieś odkupił ówczesny właściciel Siemczyna tajny radca Henryk August von Arnim. Jednak do bardzo ważnych przemian w tej osadzie doszło w 1812 r., kiedy wieś kupił Johann Gottfried Gruetzmacher [v]. Był to potomek pastora Johanna Gruetzmachera, który w szesnastym wieku poświęcił kościół w Piasecznie. Zanim stał się właścicielem ziemskim w Piasecznie, Gruetzmacher  mieszkał w Świerczynie, gdzie posiadał gospodarstwo i tytuł wolnego sołtysa lennego (Freischulze). Zbudował on majątek ziemski i nową osadę na południe od ówczesnej wsi nad brzegiem jeziora Wielki Piasecznik. Wkrótce stara osada wokół dawnego kościółka zaczęła się wyludniać. Według Fritza Bahra [i] mieszkańcy starego Piaseczna nie osiedlili się w nowej wsi, lecz przenosili się raczej do Rzepowa i Siemczyna. Przy majątku ziemskim powstało więc zupełnie nowe Piaseczno, którego mieszkańcy korzystali jedynie z cmentarzyka położonego na dziedzińcu starego kościółka. Chłopskie chałupy w dawnej wsi rozebrano a obejścia przeznaczono na pola uprawne. Przez długie lata miejscowi rolnicy natrafiali podczas orki na resztki dawnych gospodarstw. W nowym miejscu energiczny Johann Gottfried Gruetzmachaer zbudował szkołę i w 1819 r. kościół (według innych źródeł w 1820 r.). Te poważne inwestycje zrealizował z własnych środków, pomimo kryzysu ekonomicznego, który ogarniał pruskie państwo.

Uzbrojeni w podstawową wiedzę o historii wsi wyruszymy teraz na wyprawę w poszukiwaniu historycznych pamiątek, ale tym razem nie do obecnej wsi, ale do miejsca jej  pierwotnego położenia i dalej nad Drawę, która wpada do Zatoki Rzepowskiej. Po minięciu obecnego kościółka i budynku spichlerza ruszymy drogę polną, która wiedzie z Piaseczna prosto na północ. Po kilkuset metrach po lewej stronie dostrzeżemy zadrzewiony wzgórek. To właśnie tam wznosił się niegdyś stary kościół, a wokół rozmieszczona była stara osada. Do tego miejsca można dojść, idąc miedzami między polami uprawnymi.

Jak już wspomniałem, po likwidacji starej osady w tym miejscu znajdował niewielki cmentarzyk. 80 lat temu odwiedził go i opisał pastor Fritz Bahr, który odnalazł tam wyraźne fundamenty starej świątyni zbudowane z polnych kamieni. Założyciel nowej wsi Johann Gottfried Gruetzmacher zmarł 1825 r. i został pochowany właśnie w tym miejscu. W księdze siemczyńskiej parafi znajdował się pod tą datą następujący zapis:

„Johann Gottfried Gruetzmacher, patron kościoła i właściciel ziemski w Blumenwerder, zmarł 20 maja na gorączkę nerwową w wieku 55 lat. Błodzy są zmarli, którzy umierają w Bogu. Odpoczywają od swej pracy, lecz ich dzieła pozostaną po nich” [ii]. 

Zdjęcie satelitarne (źródło: maps.google.com), na którym dostrzec można obiekty, które odwiedzimy w tej wędrówce. Przerywaną linią zaznaczyłem drogę dojścia do ruin starego kościółka.

W latach trzydziestych XX w. pastor Fritz Bahr odszukał na starym cmentarzu nagrobek Gruetzmachera. Nad mogiłą stał żeliwny krzyż z napisem:

„Johann Gottfried Gruetzmacher, geboren den 10. Juni 1770 gestorben den 20. Mai 1825”  [iii].

Minęło 80 lat, czy dziś możliwe jest odnalezienie śladów starego kościółka? Tak. W zasadzie niewiele się zmieniło. Dziedziniec kościelny otoczony jest dość dobrze zachowanym kamiennym ogrodzeniem. Cały teren cmentarzyka porośnięty jest barwinkiem. Ku mojemu zaskoczeniu odnalazłem też bez trudu kamienne fundamenty dawnego kościółka. Nie ma już niestety żeliwnego krzyża, który pewnie padł ofiarą złomiarzy, lecz widoczne jest jeszcze miejsce pochówku dawnego właściciela Piaseczna.

Kościelne wzgórze. Listopad 2011 r. Fot. J. Leszczełowski

Otoczone barwinkiem resztki nagrobka Johanna Gottfrieda Gruetzmachera. Fot. J. Leszczełowski

W poszukiwaniu kolejnego obiektu powędrujemy teraz nieco dalej na północ, w kierunku krótkiego odcinka Drawy, który łączy Jeziora Drawskie i Rzepowskie. I tym razem cofniemy się w czasie o następne trzysta lat do początków XVI w., kiedy na tym terenie powstawały pierwsze chrześcijańskie osady.

Na mapach z okresu międzywojennego można znaleźć intrygujący obiekt położony dwa kilometry na północ od wsi Piaseczno. Jest to niewielkie wzgórze leżące nad brzegiem Jeziora Drawskiego. Wzgórze otoczone było ze wszystkich stron przez podmokłe tereny, a prowadziła do niego jedynie wąska grobla. Na wspomnianych mapach znajdziemy podpis: ruiny zamku Arendsburg. Okazuje się jednak, że na większości map miejsce to jest wskazywane fałszywie, gdyż, jak stwierdził pastor Fritz Bahr z Siemczyna, dawna twierdza znajdowała się w rzeczywistości kilkaset metrów dalej na północny wschód na wzgórzu leżącym bezpośrednio na południowym brzegu Drawy. Dziewiętnastowieczni mieszkańcy Piaseczna nazywali to miejsce „Arndsburgiem” i potrafili bezbłędnie doprowadzić tam badacza dawnych tajemnic historii.

Okolice wsi Piaseczno. Po lewej: błędne wskazanie miejsca dawnego zamku Arendsburg, po prawej położenie prawidłowe

Dziś nie jest łatwo dostać się do Arendsburga, gdyż otaczają go bagna. Miałem nieco szczęścia, gdyż jesienią 2011 r. długo nie było jakichkolwiek opadów i pomimo zapadającego zmroku odnalazłem dość grząską ścieżkę, która doprowadziła mnie do zamkowego wzgórza. Miejsce to miało niewątpliwe walory obronne, otaczają je bagna, które niegdyś były prawdopodobnie znacznie bardziej niebezpieczne niż dziś, a od północy u stóp wzgórza płynie nieco leniwie Drawa. Żeby odnaleźć ślady dawnego drewniano-ceglanego zameczku trzeba byłoby usunąć wierzchnią warstwę ziemi. Ślady po wykopach archeologicznych, wykonanych na początku XIX wieku, widoczne są jeszcze dziś.

Brak dokumentów, które wprost mówiłyby o wzniesieniu zamku Arendsburg.  Prawdopodobnie powstał w czasach, gdy na tych ziemiach gospodarzyły zakony rycerskie najpierw templariuszy a następnie joannitów. Ci ostatni dysponowali czterema zamkami: Tempelburg w Czaplinku (wzniesiony jeszcze przez templariuszy), Johannisburg w Machlinach, Arendsburg i Drahim. Przetrwał tylko ten ostatni. Werner Lemke  [iv] wyrażał przypuszczenie, że nazwa zamku Arendsburg może oznaczać, iż zbudował go zasadźca Drawska Pomorskiego (1297) - Arndt von der Goltz. Hipotezę tę wzmacnia lektura zapisów wspomnianego już dokumentu z 1361 r. Na jego mocy mistrz zakonu joannitów Herman von Werberge powierzał braciom Ludekinowi i Georgowi von der Goltz wieś Piaseczno. Bardzo istotną wskazówką jest fakt, że obaj bracia byli synami wspomnianego Arndta. Pogłębiona analiza przywileju z 1361 r. pozwala odkryć wzmianki powiązane z zameczkiem Arendsburg. Czytamy tam między innymi, że przekazane zostało „reiciacula” zwane „Die Were”, które położone jest nad rzeką nazywaną Drawe (Drawa) między jeziorami Draviczyk (Drawskie) i Reepou (Rzepowo). Słowo „reiciacula” jest zupełnie niezrozumiałe, ale w dalszej części tekstu mamy podpowiedź. „Reiciacula” nazywane jest „Die Were”, które to słowo wywodzi się niewątpliwie od „die Wehr”, czyli „obrona”. Jeśli dodamy do tego bardzo precyzyjne określenie położenia tego obiektu, uzyskamy przekonanie bliskie pewności, że wzmianka dotyczyła małej twierdzy nad Drawą, czyli Arendsburga.

Walka o zamek według średniowiecznej ryciny (Die Weltchronik)

Niejaki Karol Bauer, dziewiętnastowieczny badacz regionalnych dziejów z Czaplinka, opisał w bardzo wiarygodny sposób wykopaliska, jakie przeprowadzono na wzgórzu zamkowym w 1820 r., i których bezpośrednim świadkiem był znany nam już właściciel majątku w Piasecznie Johannes Gottfried Gruetzmacher. Podczas prac udało się odkryć fundamenty dawnego zameczku, znajdujące się na głębokości około 11 stóp. Twierdza była zbudowana na planie kwadratu o boku 50 stóp. Fundamenty zrobiono z czerwonej cegły, kamieni i gliny. Pokrywała je warstwa popiołu, co świadczyło, że zameczek padł ofiarą pożaru. Wśród popiołów odnaleziono stalową zbroję, w której znajdował się jeszcze szkielet średniowiecznego rycerza. Obok leżały też: para ostróg z zębatymi kółkami, metalowa rękawica i stopiony częściowo hełm. Ponadto wokół walały się liczne groty strzał. Jeden z nich tkwił zresztą bardzo mocno w kręgosłupie szkieletu, co pozwala przypuszczać, że trafienie strzałą było przyczyną śmierci rycerza. Dziewiętnastowieczni badacze przypuszczali, że zamek został zdobyty i zniszczony od strony zachodniej, gdzie rozegrała się prawdopodobnie krwawa walka. Znaleziono tam aż 50 grotów strzał i liczne ludzkie kości w tym czaszkę z dość dobrze zachowanym uzębieniem [vi].

Na temat zniszczenia zamku można snuć różne domysły. Ślady odkryte w 1820 roku wskazują, że ostateczna walka rozegrała się wtedy, gdy wojsko dość powszechnie używało łuków, co świadczyłoby, że starcie musiało mieć miejsce wcześniej niż w XV wieku. W 1378 r. doszło do ataku wojsk księcia pomorskiego Swantibora na posiadłości joannitów. Ofiarą najazdu padły wtedy zameczki w Czaplinku (Tempelburg) i w Machlinach (Johannisburg). Możliwe, że Pomorzanie zaatakowali i zniszczyli również mały Arendsburg. Inna hipoteza opiera się na pewnych niejasnościach związanych z omawianym już dokumentem z 1361 r. Niektóre słowa są tam nieczytelne, więc nie wszystko jest do końca jasne. Fritz Bahr zauważył, że z tych nieco zagmatwanych sformułowań, można odczytać, iż zamek w Arendsburgu był zrujnowany już w 1361 r. i wymagał odbudowy „w dogodniejszym czasie”. Jak było naprawdę? Tego nie dowiemy się chyba już nigdy.      

Miejsce, w którym wznosił się niegdyś zamek Arendsburg. Fot. K. Połeć

Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że wokół tak tajemniczego miejsca krążyły miejscowe legendy. Dość intrygujące zdarzenie miało miejsce w latach trzydziestych XIX w., kiedy wzgórze należało do jednego z miejscowych chłopów:

  • Przeklęty miecz z zamku Arendsburg

Pewien chłop z Piaseczna postanowił wykorzystać teren wzgórza nazywanego „Arndsburg” do uprawy ziemniaków. Zabrał się do orania ziemi, gdy nagle pług uderzył o jakiś metalowy przedmiot. Rolnik wstrzymał woły i sięgnął po zagadkowe znalezisko. Ku swemu zdumieniu wyciągnął z ziemi wspaniały średniowieczny miecz. Nikt dziś nie wie, co się wydarzyło chwilę później. W każdym razie przerażony chłop szybko zakopał miecz z powrotem w ziemi i powrócił do swej chałupy. Nikomu nic nie powiedział o zdarzeniu i nigdy więcej nie próbował uprawiać ziemi na miejscu starego zamku. Dopiero na łożu śmierci opowiedział o przeklętym mieczu swoim dzieciom, ostrzegając je przed zbliżaniem się do starego Arendsburga.

Powyższa historia została przytoczona jako autentyczne wydarzenie w sprawozdaniu Karola Bauera z 1830 r [vii]. Kontynuując podróż w piątym wymiarze, wymiarze ludzkiej wyobraźni posłuchamy innej legendy, zaczerpniętej ze zbiorku Doktora Heinricha Roggego, który opisuje, że wzgórze Arndsburga otoczone było w okresie międzywojennym podmokłymi łąkami. W kierunku wzgórza miał wtedy prowadzić tylko pojedynczy nasyp, na końcu którego leżała kupa kamieni polnych nazywana przez miejscowych chłopów „Więzieniem” [viii] . Inną ciekawą informacją jest fakt, że miejscowi nazywali to wzgórze również Blocksbergiem, co czyniło to miejscem legendarnych zlotów czarownic. Opowiedzmy teraz legendę związaną z tą nazwą:

Wiedźmy lecą na Blocksberg

  • Czarownice z Arndsburga

W Noc Walpurgii (30 kwietnia) nocny wartownik ze wsi Piaseczno dojrzał trzy czarownice, które dosiadając przetaki leciały z Arndsburga/Blocksbergu w kierunku wsi. Wartownik rzucił kijem w kierunku jednej jędzy tak zręcznie, że trafił przetak wywracając go w odwrotna stronę. Przetak nie mógł lecieć w takim stanie i czarownica runęła na ziemię. Nie mogła się poruszyć, gdyż przydusił ją przetak. Dwie jej koleżanki, nie oglądając się za sobą, oddaliły się szybko. Trafiona wiedźma zaczęła prosić strażnika, żeby ją wypuścił, gdyż jak twierdziła, w ciągu godziny musi powrócić do Arndsburga. Wartownik kopnął przetak wywracając go z powrotem w pierwotne położenie, co umożliwiło odlot czarownicy. Wiedźma zawołała wesoło „Hop, hop na Blocksberg!”. Kiedy mężczyzna obejrzał swój but, zobaczył, że jest całkiem rozerwany i nie ma obcasa. Takie to było wiedźmie „podziękowanie”.

To nie wszystkie tajemnice związane z intrygującym obszarem na północ od Piaseczna. Artykuł jest i tak przydługi, więc tym razem nie opowiem o odnajdowanych tu cmentarzyskach, o starożytnym ludzkim siedlisku, które niektórzy badacze uważali za miejsce składania ofiar z ludzi. Opowiem o tym innym razem …

  • i  F. Bahr, Auf dem alten Kirchenhuegel bei Blumenwerder, Unser Pommerland, zeszyt 5, Szczecin, 1932, s. 170-171.
  • ii  Tamże.
  • iii  F. Bahr, Auf dem alten Kirchenhuegel bei Blumenwerder, Unser Pommerland, zeszyt 5, Szczecin, 1932, s. 170-171.
  • iv  W. Lemke, Zur Siedlugsgeschichte des Landes Tempelburg. Unser Pommernland, zeszyt 5. s. 138.
  • v  4. Jahresbericht der Gesellschaft fuer pommersche Geschichte und Alterstumurkunde, 1830, s. 31-33.
  • vi  Tamże. 
  • vii  Tamże.
  • viii  H. Rogge, Der Sagenkranz von Neustettin, Neustettin 1922, s. 114-115
Dział: Odkrywcy
wtorek, 06 maj 2014 00:00

Goci i Adamowy Taniec

Dyskusja o walkach na pozycji ryglowej Wału Pomorskiego zainspirowała mnie do przypomnienia pewnego niezwykłego miejsca, jakim jest przesmyk między jeziorami Buszno i Dramienko. W marcu 1945 roku przechodząca tędy droga została przez Niemców zatarasowana wrakiem czołgu, w oparciu o który stanowisko ogniowe urządził sobie strzelec wyborowy, celnym ogniem dając się we znaki polskim żołnierzom. Ostatecznie Polacy zdobyli to miejsce, z którym związane są wspaniałe legendy i dość zagadkowa historia. 

Do przesmyku najlepiej dotrzeć z Żabinka drogą prowadzącą na południe. Po krótkim marszu osiągamy rozwidlenie dróg na skraju niewielkiego lasku, gdzie skręcamy w lewo, na wschód i po kilkudziesięciu metrach dochodzimy do przesmyku między jeziorami Busko i Dramienko. Jest tam dość wysokie wzgórze, z którego roztacza się zapierający dech w piersiach widok na obydwa jeziora. To wyjątkowe miejsce, które kryje jeszcze niejedną tajemnicę. U podnóża wzgórza znajdują się dość regularne, prawdopodobnie usypane ludzką ręką, wały. Kiedy je zobaczyłem, nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. Wyglądały na bardzo stare, ale mogły przecież zostać usypane w 1945 r. przez żołnierzy niemieckich broniących przesmyku, chociaż dwudziestowieczne umocnienia polowe budowane były w zupełnie inny sposób. Nieco później, wertując dostępne dokumenty i publikacje, przekonałem się, że wały istniały w tym miejscu od bardzo dawna, a na temat ich powstania opowiadano nawet regionalną legendę.

  • Legenda o wałach i wieżach obronnych

Okolice Żabina i Żabinka znajdowały się w pobliżu polskiej granicy, co w niespokojnych czasach narażało je na częste napaści. Dla ochrony mieszkańców i należącego do nich inwentarza ustawiano w okolicy liczne wieże wartownicze i wały ziemne. Pozostałością takich umocnień są wały i okopy znajdujące się w pobliżu przesmyku między jeziorami Busko i Dramienko.

To dość naiwne wytłumaczenie powstania wałów na przesmyku zaliczyłem do legend, chociaż zostało ono umieszczone w popularno-naukowym czasopiśmie „Baltische Studien”. Myślę, że ten obiekt wymaga systematycznych badań archeologicznych, zwłaszcza, że w pobliżu jeszcze w XIX wieku znajdowały się intrygujące kamienne kręgi. Otóż w tym samym czasopiśmie, w tak zwanym Rocznym Sprawozdaniu z 1830 roku znajdujemy ciekawe informacje na temat kamiennych kręgów na przesmyku między jeziorami:

„Nasz młody przyjaciel […], gimnazjalista Bauer z Czaplinka, napisał sprawozdanie […] o granitowym bloku koło Wierzchowa, powiat Drawski. Bauer twierdzi, że nie jest to kamień ofiarny, pomimo tego, że występowanie tak wielkiego pojedynczego kamiennego bloku, którego tylko trzecia część wystaje z ziemi, jest dość intrygujące w okolicy Wierzchowa, dość ubogiej w tego rodzaju głazy. Kamienne kręgi koło Żabinka, zastał już częściowo zniszczone. Jednakże, zapewniano go, że przy usuwaniu tych kamieni nie odkryto niczego nadzwyczajnego. Inne głazy jeszcze nietknięte nie powinny zostać w najbliższym czasie zniszczone, ponieważ mała żyzność ziemi nie zachęca do usuwania kamiennych kręgów” [i].

Kamienie na przesmyku pokryte porostami. Fot. J. Leszczełowski

Pierwsza część notatki dotyczy tak zwanego Szerokiego Kamienia pod Wierzchowem, druga część opisuje stan kamiennych kręgów, które są przedmiotem naszego zainteresowania. Kilkadziesiąt lat później w 1886 r. o tym samym obiekcie napisał dr Artur Zechlin:

 „Między Jeziorami Busko i Dramienko” leżą dwa duże kręgi kamienne. Jeden jest nieco mniejszy od drugiego. W środku każdego znajduje się kamień ofiarny, przez co również są tak intrygujące, że powstało kilka legend na ich temat” .   [ii]

Rzeczywiście z kamiennymi kręgami związana jest chyba najbardziej oryginalna legenda okolic Wierzchowa, pięknie opisana przez Georga Kuessela.

  • Nagi Taniec   [iii]

Dawno, dawno temu chłopi z Wierzchowa, jak co roku, szykowali się do Zielonych Świątek, oddając się żarliwym modlitwom. W pierwszy dzień świąt niemal wszyscy starsi mieszkańcy wsi udali się do kościoła na nabożeństwo. Ludzie byli tutaj bardzo pobożni, gdyż zostali wychowani przez swych ojców i dziadów w zgodzie ze starą chrześcijańską tradycją. Jednak wielu spośród młodych ludzi wolało zabawę od modlitwy. Najchętniej oddawali się tańcom, trwającym przez trzy świąteczne dni. Zwykle zaczynali zabawę sobotni wieczór, a kończyli dopiero w jasny poniedziałkowy poranek. Młodzi za nic mieli stare dobre obyczaje, co z kolei wywoływało złość i słowa potępienia ze strony dorosłych. Kto by się jednak przejmował gderaniem staruchów? Pewnego dnia grupa głośno hałasującej i wyraźnie podchmielonej młodzieży przechodziła koło starszej kobiety, która pracowała na kołowrotku. Niewiasta rzekła do nich bardzo poważnie: „Jutro jest dzień Zielonych Świąt. Opamiętajcie się wreszcie. Jeśli nie chcecie mnie słuchać, idźcie swoją drogą, lecz pamiętajcie, że ta droga jest w istocie drogą diabła!”. Młodzi ludzie roześmieli się jej w twarz, a ich głośny rechot brzmiał pusto, cynicznie i odpychająco. 

Młodzi dość mieli zrzędzenia i pouczeń starszych mieszkańców wsi, dlatego żeby ruszyć w tany, wyszukali sobie ciche miejsce oddalone kilkaset metrów od wsi, zwane Wilczym Bagnem. Tutaj mogli tańcować do woli, co też z zapamiętaniem czynili. Był ciepły wiosenny dzień. Z oddali słychać było uroczyste bicie dzwonów wierzchowskiego kościoła. Tymczasem młode dziewczęta i chłopcy nie słyszeli niczego poza muzyką, więc tańczyli z prawdziwą rozkoszą. Utworzyli osiemnaście par tanecznych, a przygrywało im trzech muzyków: jeden grał na skrzypcach, drugi na klarnecie, a trzeci na kontrabasie. Muzyka mieszała się z wesołymi okrzykami chłopców i piskami tańczących dziewcząt. Wokół Wilczego Bagna roztaczała się wspaniała wio-senna natura pełna zapachów i ptasiego szczebiotu. Im bliżej było wieczora, tym bardziej powietrze stawało się duszne i wilgotne. Uczestnicy zabawy pocili się obficie, jednak nikt nie zwracał na to uwagi i młodzi ludzie wirowali w tanecznym kole, popijając gorzałkę. Głowy parowały, a gorąco dawało się coraz bardziej we znaki. Dziewczęta i chłopcy, nie przerywając tańca, rozbierali się coraz bardziej. Wkrótce na Wilczym Bagnie wirowało osiemnaście kompletnie nagich par. Szaleństwu nie było końca, podpici muzykanci przygrywali dziarsko, a tancerze pokrzykiwali dziko. Wtedy właśnie zerwał się gwałtowny wicher, a powietrzem wstrząsnął potężny grzmot. Ziemia zadrżała, a drzewa ugięły się niemal do ziemi pod uderzeniem huraganu. Potem równie niespodziewanie wszystko ucichło i zapadła nieprzenikniona ciemność. Nie było też słychać muzyki i wesołych okrzyków.

Następnego ranka zaniepokojeni rodzice rozpoczęli poszukiwania swoich nieposłusznych dzieci. Kiedy, wiedzieni złym przeczuciem, dotarli do Wilczego Bagna ujrzeli porozrzucane ubrania i krąg osiemnastu wielkich głazów. Całkiem z boku stały trzy inne kamienie, a przy nich leżały skrzypce, klarnet i kontrabas. Lamentom i bezsilnej rozpaczy nie było końca. W przeklęte miejsce przybyli niemal wszyscy wierzchowinie, ale nikt nie mógł nic poradzić. 

Od tej pory młodzi ludzie z Wierzchowa omijali to straszne miejsce, a kamienny krąg nazywano Nagim lub Kamiennym Tańcem.

Odnalazłem też nieco inną, starszą wersję tej samej legendy, pochodzącą z 1839 roku, opisaną przez Jodocusa Deodatusa Hubertusa Temme w swojej książce „Volkssagen der Altmark”.

  • Adamowy Taniec  [iv]

W pobliżu wsi Wierzchowo znajduje się kamienny krąg składający się z osiemnastu kamieni. Czternaście z nich, które mierzą około dwie stopy stoją parami na obwodzie wielkiego okręgu otaczającego dwa inne kamienie, znajdujące się w centrum. Inne, nieco wyższe głazy stoją na zewnątrz okręgu w pewnym oddaleniu od pozostałych. W okolicy opowiadano, że przed setkami lat w dzień Zielonych Świąt w tym miejscu grupa ludzi wykonała nagi taniec. Uczestnicy zabawy ponieśli straszliwą karę - za frywolne zachowanie zostali zaklęci w kamienie. Dlatego też tę grupę czternastu kamieni, symbolizującą pary taneczne, nazywa się dziś Adamowym lub Kamiennym Tańcem. Kamienie w środku były mężczyznami, którzy serwowali piwo podczas zabawy, a kamienie leżące poza okręgiem powstały z zaklętych muzykantów. Na tych ostatnich można rozpoznać wyryte kształty wiolin.

Według innego mitu kamienne kręgi znajdujące się w pobliżu przesmyku między jeziorami miały pewne praktyczne przeznaczenie.

  • Starożytny zegar i grobowiec  [v]

Kamienny krąg miał stanowić rodzaj swoistego kalendarium obsługiwanego przed setkami lat przez mnichów lub innych duchownych. W pogodne dni cienie kamieni służyły jako miernik czasu. Osiemnaście kamieni odpowiadać miało osiemnastu miesiącom, które tworzyły pradawny kalendarz. W środku kamiennego kręgu miało znajdować się miejsce ostatniego spoczynku wspomnianych mnichów.

Powyższa legenda nawiązuje niewątpliwie do wyników badań przeprowadzonych przez poznańskiego naukowca Paula Stephena, który utożsamiał kręgi z prehistorycznym zegarem. Według niego typowe liczby kamieni 18 lub 20 odpowiadały liczbie dawnych miesięcy(18) i dni (20). Podobny podział roku stosowali też amerykańscy Aztekowie [vi]. Ich kapłani przy pomocy regularnie ułożonych kręgów dokonywali obliczeń aktualnej pory roku. Wydaje się, że do tych azteckich zwyczajów wyraźnie nawiązuje powyższa legenda.  

Próbowałem odnaleźć żabineckie kamienne kręgi. Niestety, wbrew przewidywaniom dziewiętnastowiecznego gimnazjalisty Bauera, kręgi zostały jednak niemal całkowicie zniszczone. W przesmyku odnaleźć można jedynie cztery pokryte porostami głazy, które stanowiły niegdyś część kamiennego kręgu. Pozostałe głazy prawdopodobnie zabrano i wykorzystano do celów budowlanych. Wielka szkoda. 

Przez przesmyk wiedzie droga gruntowa prowadząca do Żabina, po jej lewej stronie zobaczymy półkolisty wał i liczne okrągłe wykopy. Ich regularne kształty świadczą, że z pewnością wykonano je ludzką ręką. To o nich mówiła opowiedziana wcześniej legenda o wałach obronnych. Za wykopami wznosi się dość wysokie wzgórze, z którego roztacza się piękny widok na obydwa jeziora. Miejsce to niewątpliwie wymaga badań archeologicznych.

Jakie jest rzeczywiste pochodzenie tego intrygującego obiektu? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Formułując ją, będziemy musieli poruszać się w sferze hipotez, ponieważ całkowitej pewności w tej kwestii nie sposób osiągnąć. Wydaje się, że żabineckie kręgi kamienne, podobnie jak inne obiekty tego typu na Pomorzu, powstały w wyniku działalności plemienia Gotów, które w swojej wędrówce na południe osiedlało się przez pewien czas na naszych ziemiach.

Na przestrzeni ostatnich 150 lat odkryto na Pomorzu około pięćdziesięciu miejsc, gdzie znajdowały się kamienne kręgi lub ich pozostałości. Do naszych czasów dotrwało zaledwie kilkanaście takich miejsc. Najbardziej znanym i spektakularnym obiektem tego typu są kręgi w miejscowości Odry w Borach Tucholskich.

Posiedzenie germańskiej rady plemiennej

Goci pojawili się na Pomorzu w początkach naszej ery, opuszczając rodzinną Skandynawię ze względu na pogarszające się warunki bytowe. Nie osiedli jednak w naszym regionie na stałe, lecz stopniowo opuszczali swe nowe siedliska, przesuwając się na południe, w kierunku Morza Czarnego, gdzie pojawili się w III w. naszej ery. Trzysta lat później dotarli aż do Hiszpanii, przemierzając wcześniej w poprzek całą Europę. Byli znakomicie zorganizowani i świetnie walczyli zmuszając do ustępstw ludy stojące na ich drodze. Podobnie jak inni Germanie nosili krótkie miecze i okrągłe tarcze [vii].

Według większości współczesnych badaczy budowane na cmentarzyskach kamienne kręgi służyły Gotom jako miejsca plemiennych zgromadzeń, określane w Skandynawii jako: „tingstaedte” [viii] . Ciekawostką jest fakt, że nazistowscy budowniczowie ośrodka szkoleniowego (Ordensburg) w Budowie koło Złocieńca, nawiązując do starogermańskiej tradycji, wybudowali w centrum tego obiektu okrągły, kamienny amfiteatr, który nazwali właśnie „Thinkstaette”.

Niektórzy twierdzą, iż kamienne kręgi stanowiły też swojego rodzaju świątynie, gdzie Goci odbywali tańce, wprowadzając się w trans przed walką. Ta hipoteza dość dobrze pasuje do legendy o Nagim Tańcu.

Autorzy książki „Kamienne kręgi Gotów” wydanej w 2006 r. w Gdyni opisali charakterystyczne cechy miejsc, które były wybierane przez Gotów na siedliska. Był to teren trudno dostępny, znajdujący się w pobliżu wody. Pragermanie wykorzystywali naturalną osłonę mokradeł i bagien. Kręgi natomiast ustawiano na dominujących wzgórzach. Charakterystyka ta doskonale pasuje do żabińskiego przesmyku, który otoczony był niegdyś bagnami i w pobliżu którego znajduje się wysokie wzgórze, dominujące nad okolicą.

Bardzo ciekawy opis związku kamiennych kręgów z powstawaniem regionalnych legend znalazłem we wspomnianej powyżej książeczce „Kamienne kręgi Gotów” autorstwa Alicji i Zofii Breske oraz Jarosława Elwarta:

„Kamienne kręgi kryją w sobie wiele tajemniczości, dlatego od stuleci ich istnienie wiązali ludzie z działaniem sił nadprzyrodzonych lub istot bajkowych. Dla Kaszubów były to np. zabawki olbrzymów. Inni z kolei widzieli w kamiennych kręgach zaklęte w kamień postacie – na skutek klątw lub złego słowa wypowiedzianego nie w porę” . [ix] 

Opisywane w dziewiętnastowiecznych periodykach kamienne kręgi koło Żabinka zostały zupełnie zapomniane. Nie odwiedzają ich turyści i nie znajdziemy informacji o nich we współczesnych publikacjach naukowych. To czyni nasze znalezisko na przesmyku tym bardziej intrygującym.

  • i  Baltische Studien, Jahresbericht z 15 czerwca 1830 r, s.187
  • ii  A. Zechlin, Die ehemals neumaerkischen Kreise Schivelbein und Dramburg, Baltische Studien, 1886 r. 
  • iii  G. Kuessel, Adamstanz, Virchow und Umgebung, Heimat Kirchspiel Virchow 1967 r., s. 58-60
  • iv  Jodocus Deodatus Hubertus Temme: Die Volkssagen der Altmark. Berlin 1839, S. 100.
  • v  Virchow und Umgebung, Heimat Kirchspiel Virchow 1967 r., s. 60
  • vi  A. i Z. Breske, J. Ellwart, Kamienne kręgi Gotów, Gdynia 2006, s. 14-16.
  • vii Tamże, s. 10-11
  • viii  Tamże, s. 7.
  • ix  A. i Z. Breske, J. Ellwart, Kamienne kręgi Gotów, Gdynia 2006, s. 4.
Dział: Odkrywcy
poniedziałek, 28 kwiecień 2014 00:00

Diabelskie półwyspy nad Lubiem, Siecinem i Wąsoszem

Od kilku lat zajmuję się badaniem dawnych legend naszego regionu i jak nieraz już zaznaczałem, zaliczam je do dziejów Pojezierza Drawskiego. Kiedy ruszam jednym z licznych szlaków i tych oznakowanych i tych, które sam sobie skonstruowałem, zawsze robią na mnie duże wrażenie miejsca, o których wiem, że związane są z nimi stare legendy. Kiedy dowiem się o tych legendach po zrealizowaniu wędrówki, narasta we mnie ogromna chęć powrotu na tę trasę. Tłumaczę to sobie tak, że jest to już zupełnie inny szlak, bowiem jest to szlak, który został na nowo przystrojony tajemnicą i ludzką fantazją.

Moje zainteresowanie budzą oryginalne legendy występujące tylko w jednym miejscu jak np.: legenda o Adamowym Tańcu, legenda o Francuskim Stanowisku, czy też legendy o powstaniu niektórych miejscowości. Ale wcale nie mniej intrygujące są tzw.  serie legend (to taka moja robocza nazwa). Legendy te opierają się na bardzo podobnym motywie przewodnim, jednak każda z nich jest trochę inna. Dzisiaj opowiem legendy z takiej serii, która powstała wokół bardzo charakterystycznych półwyspów, które wydają się być rezultatem czyjejś chęci przepołowienia jezior. Na Pojezierzu Drawskim znalazłem trzy takie legendarne półwyspy, a raczej, jak zaraz się przekonamy, diabelskie półwyspy. Znajdują się one nad trzema wspaniałymi jeziorami: Lubie, Siecino i Wąsosze.

Rozpoczniemy od dwóch legend związanych z półwyspem, który znajduje się w pobliżu wsi Linowno, a przed II wojną światową nazywany był półwyspem Woltersdorf (dawna nazwa Linowna). Obecnie przyjęła się nazwa Ostry Róg. Cypel wieńczący ten półwysep nazywany był dawniej Teufelspitze, czyli Diabelski Cypel. Ta intrygująca nazwa związana jest ze starą legendą, której dwie wersje udało mi się odnaleźć:

  • Legenda o diable i pasterzu

Przed wieloma laty nad jeziorem Lubie pewien pasterz pasał swoje owce, jednak nie był zadowolony z wyeksploatowanego pastwiska i tęsknie spoglądał na przeciwległy brzeg, gdzie obok karwickiego pałacu widać było piękne miejsca wypasu. Jakże wspaniale byłoby przejść z całym swoim stadem na te obszerne i świeże łąki. Kiedy pewnego dnia te uporczywe myśli powróciły po raz kolejny, z tumanu kurzu wyłonił się nagle dziwny wędrowiec, który zapytał pasterza, nad czym tak rozmyśla. Owczarz opowiedział nieznajomemu o swoim pragnieniu, a wtedy wędrowiec rozpromienił się: „Nie ma nic prostszego. Mogę wybudować dla ciebie i twego stada most. Zrobię to przez jedną noc, skończę pracę do jutra rana, zanim trzykrotnie zapieje kur. Będziesz mógł popędzić swoje owce na upragnione łąki!”. Pasterz słysząc te przechwałki roześmiał się szczerze i poklepał protekcjonalnie wędrowca po plecach. Jednak tamten był poważny i zaproponował zakład, w którym pasterz miałby postawić swą duszę. Teraz dopiero owczarz spoważniał. Przeszył go dreszcz trwogi, gdyż zbyt późno zrozumiał, że ma do czynienia z samym diabłem. Nie chciał jednak drażnić czarta swoją odmową, a poza tym rzeczywiście uważał, że nikt nie zbuduje takiego mostu przez Lubie w ciągu jednej nocy, nawet jeśli byłby księciem piekieł. Po chwili zastanowienia pewny swej racji pasterz podjął wyzwanie i przyjął zakład. Zanim trzeci raz zapieje kogut w majątku ziemskim w Karwicach most miał zostać zbudowany. Wędrowiec przyjął teraz swą prawdziwą postać diabła i począł ze świstem fruwać nad brzeg jeziora, wrzucając do wody ogromne ilości piasku. Pędzał tak w tę i z powrotem, budując szeroką groblę prowadzącą na drugi brzeg. W pośpiechu gubił liczne głazy przenoszone razem z piaskiem, dlatego dziś tak wiele kamieni możemy znaleźć w okolicach jeziora. Kiedy pierwszy raz odezwał się kogut w Karwicach most był prawie gotowy i pasterz przeraził się. Rzucił się na kolana i gorąco modlił się, wzywając Pana Boga na pomoc. Ostatecznie został wysłuchany. Kiedy diabeł pędził nad jezioro z ostatnimi kamieniami, karwicki kogut zapiał dwukrotnie, nie robiąc przerwy. Wściekły diabeł rzucił z rozmachem trzymane kamienie, burząc prawie ukończony most. Musiał  odejść z niczym. Miejsce, w którym zawarty został zakład do dziś nosi nazwę Diabelskiego Cypla . [i]

Pałac w Karwicach

Inną legendę dotyczącą Diabelskiego Cypla, odnalazłem w artykule Harryego Voya, który z kolei powołuje się na opowieść Ottona Rambowa z Drawska Pomorskiego:

  • Legenda o diable i rybaku

W miejscu, które nazywa się Diabelskim Cyplem pewien niefrasobliwy rybak zapisał swą duszę diabłu, w zamian za co przez siedem lat miał mieć bardzo bogate połowy ryb i stać się przez to bogatym. Nadeszły piękne lata i czas biegł bardzo szybko. Rybak zapomniał o kontrakcie. „Może to był tylko zły sen” – myślał. Na tydzień przed upływem siódmego roku spotkał jednak nad jeziorem diabła, a ten przypomniał mu o obietnicy oddania duszy. Zmartwiony rybak wrócił do domu, gdzie wyznał wszystko swojej żonie. Oboje małżonkowie długo zastanawiali się, co uczynić, żeby przechytrzyć diabła. W końcu żona naszyła na ubranie rybaka dwa wielkie białe krzyże. Dodatkowo wieczorem rozciągnęła dwie białe liny wzdłuż i w szerz łodzi, tak że powstał krzyż chroniący przed złymi mocami. Nocą oboje małżonkowie wyruszyli na połów ryb w okolice półwyspu Woltersdorf. Punktualnie o północy pojawił się diabeł i zażądał duszy rybaka. Kiedy jednak zobaczył krzyże, zatrzymał się i zaczął straszliwie kląć. Zagroził, że wywoła huragan i fale Lubia pochłoną małżeństwo wraz z łodzią. Nadął mocno policzki i zaczął dmuchać raz z południowej, a raz z północnej strony. Żona rozkazała rybakowi wiosłować, podczas gdy sama chwyciła za ster. Kiedy diabeł dmuchał od północy kierowała łódź na południową stronę. Kiedy natomiast pchał fale z południa, łódź była już na północnej stronie. Trwało to dłuższy czas, aż w końcu diabeł nie mógł dalej dmuchać, ponieważ rozbolały go policzki. Wtedy w złości wyrwał ziemię z brzegu i rzucił w kierunku łodzi. Na szczęście nie trafił. Rzucał zresztą wielokrotnie, lecz ciągle bez skutku. W końcu zmęczony zbliżył się do łodzi. Wtedy kobieta wyciągnęła ze swego ubrania uszyty krzyż i pokazała diabłu, na co ten zostawił małżeństwo w spokoju i uciekł. Ludzie opowiadają odtąd, że w tym miejscu jezioro ma dwa szczególnie głębokie miejsca, gdyż diabeł wyrywał ziemię również z dna jeziora.  

Dziś na pięciohektarowym półwyspie Woltersdorf (Ostry Róg) znajduję się pole namiotowe, które jest doskonałym miejscem do podziwiania zachodów słońca nad wielkim jeziorem Lubie. 

Podobną legendą poszczycić się może wieś Siecino. Na wschód od niej znajduje się wielki półwysep, który przecina jezioro Siecino w połowie. Ze wsi bez trudu dojdziemy tam polnymi drogami. Półwysep nazywany niegdyś „Zetziner Nase” (Sieciński Nos) jest dziś pokryty lasem, a wzdłuż jego brzegów prowadzi ścieżka dogodna dla pieszych turystów. Południową część półwyspu zajmuje wzgórze 147 m. n. p. m. zwane kiedyś Werder (Ostrów). Północny odcinek również pokryty jest wzniesieniami. Te dwie części były kiedyś jeziornymi wyspami, które dziś oddziela leżący nad strumieniem Rakoń płaski teren. To magiczne miejsca, o których opowiadano niegdyś liczne legendy o pięknych syrenach, ale dziś opowiemy tylko tę która związana jest z pewnym diabelskim zamiarem. 

Wieś Siecino i półwysep Sieciński Nos.

Wszystkie legendy związane z Siecińskim Nosem poznałem za pośrednictwem przedwojennego złocienieckiego nauczyciela Antona Hellera, który nie tylko zbierał regionalne legendy ale również potrafił je barwnie opisywać miedzy innymi w kalendarzu ojczyźnianym [ii]  wydanym w 1929 r. Poniższa legenda tłumaczy, skąd wziął się półwysep tak głęboko wcinający się w wody jeziora Siecino:

  • Diabelski Nasyp

Na zachód od pałacu w Gawrońcu, na tak zwanej Zamkowej łące znajduje się góra nazywana niegdyś Werderem, gdzie przed wiekami wznosił się doskonale obwarowany zamek, należący do rycerzy-rabusi, czyli raubritterów. Zamek oblany był wodami Jeziora Gawronieckiego, które sięgało wówczas dalej niż dziś. Do twierdzy można się było dostać się tylko przez solidny zwodzony most. Nocami niesforni rycerze opuszczali zameczek, żeby pustoszyć okoliczne wioski na zachodnim brzegu jeziora Siecino. Rabowali i podpalali ludzkie domostwa, nie znając żadnej litości. W okolicy panował strach i rozpacz, tylko wsie po wschodniej stronie jeziora cieszyły się spokojem i dobrobytem. Jedyna droga z Gawrońca na drugą stronę jeziora Siecino prowadziła przez Rosenhoeh (dziś Słowianki), gdzie mieszkali znani z waleczności dobrzy rycerze. A to oni właśnie byli właścicielami wsi tak bardzo pożądanych przez raubritterów. Aby złupić Chlebowo i inne wsie po drugiej stronie jeziora panowie z Gawrońca wpadli na pewien pomysł. Wspomnieć trzeba, że niemal całe jezioro bez północnej zatoki należało do niesławnych rycerzy z Gawrońca. Postanowili oni wybudować nasyp, który umożliwiłby przeprawę i odcinałby północna zatokę należącą do właścicieli Słowianek. Ruszyły prace, lecz toczyły się bardzo powoli. Jezioro było w tym miejscu wąskie ale bardzo głębokie. Służba panów z Gawrońca pracowała długie tygodnie wożąc ziemię i kamienie, lecz efektów nie było widać. Rycerze pędzili wszystkich okolicznych chłopów do pracy, zmuszając ich do porzucania skromnych gospodarstw. Biednym kmiecim rodzinom zaglądał głód w oczy. Wreszcie jeden z pracujących nad groblą chłopów krzyknął w bezsilnej złości: „Do diabła! Oddałbym wszystko, żeby zakończyć tę udrękę!”. Ledwo wyrzekł te słowa, a pojawił się czort i rzekł do osłupiałego chłopa: „Wzywałeś mnie i oto jestem!”. Chłop milczał, a diabeł mówił dalej bardzo przyjaznym tonem: „Nigdy nie zbudujecie tej grobli własnymi siłami, jezioro ma tutaj prawie 50 metrów głębokości, a pod wodą są silne prądy. Będziecie tu pracować dotąd, aż stracicie wszystkie siły, a wasze rodziny poumierają z głodu. Jeśli poważysz się na ucieczkę, to wiesz, co cię czeka. Nie minie wiele godzin, kiedy raubritterzy znajdą twą chatę i puszczą ją z dymem, a ty w najlepszym wypadku powrócisz tu w kajdanach”. Chłop patrzył na demona w bezsilnej złości, gdyż wiedział, że jego słowa odpowiadają smutnej prawdzie. „To ja jestem Twoją nadzieją!” – kontynuował czort – „Mógłbym zbudować groblę w ciągu jednej nocy i uwolnić cię od tej bezsensownej pracy. Twoi panowie będą Cię też uważać za dzielnego człowieka i czekać Cię będzie wiele nagród. Wystarczy, że zapiszesz mi swą duszę, a nim kur zapieje, grobla będzie gotowa i będziesz mógł przejść suchą nogą na drugą stronę jeziora”.  Zmęczony chłop pomyślał o losie swych głodnych dzieci i w końcu przyjął propozycję. Pakt został podpisany i chłop nieco spokojniejszy wrócił wieczorem do swej chaty. Diabeł wziął się natychmiast do pracy rozpoczynając sypanie grobli od chlebowskiej strony. Tymczasem dręczony wyrzutami sumienia nieszczęsny kmieć opowiedział wszystko swej żonie. Kobieta była przerażona: „Cóżeś uczynił? Sprzedałeś swą duszę i czeka Cię wieczne potępienie! Nigdy na to nie pozwolę, to można jeszcze odwrócić. Połóż się teraz do łóżka, a ja wezmę się za księcia piekieł!”. O północy niewiasta ruszyła do kurnika i głośno klasnęła w dłonie trzykrotnie, obudzony kogut zapiał głośno. Posłyszały to koguty w sąsiedztwie i również poczęły piać, zawtórowały im koguty z sąsiedniej wioski, aż w końcu przedwczesne pianie kura dotarło nad jezioro Siecino. Diabeł przerwał pracę i zdumiał się. Grobla była gotowa tylko w połowie.

Tymczasem chłop, który zawarł wcześniej kontrakt z diabłem przybył o świcie nad jezioro. Tutaj spotkał wciekłego diabła, który wrzasnął mu w twarz: „Gdybym wiedział, że wypaplasz wszystko swojej starej, to bym Ci nie pomagał! Teraz będę sr..ł na to, że was rycerze tak bardzo dręczą!”. To mówiąc, diabeł zrobił na brzegu wielką kupę, z której rozchodził się straszny smród. Z wielkim hukiem odleciał w nieznane. Wielka kupa diabelskich odchodów przekształciła się w kamień, który do dziś leży nad brzegiem jeziora, a w wilgotne noce rozchodzi się od niego okropna woń .[iii]

Przeniesiemy się teraz nad jezioro Wąsosze. Mniej więcej w połowie tego jeziora znajduje się znaczne zwężenie, gdzie położone na przeciwległych brzegach cyple niemal dotykają się nawzajem. Woda jest tu znacznie płytsza niż w innych miejscach. Przez środek jeziora ciągnie się podziemny nasyp będący przedłużeniem cyplów, który dzieli jezioro na dwa oddzielne zbiorniki. Patrząc na mapę mamy wrażenie, jakby jezioro zostało złamane w tym miejscu. Łączący cyple podziemny nasyp dawni mieszkańcy okolic nazywali Diabelską Ławą. O powstaniu tego miejsca opowiada bardzo intrygująca legenda opisana przez Antona Hellera w przedwojennym Kalendarzu Ojczyźnianym (Heimatkallender):

  • Diabelska Ława    [iv]

W położonym po zachodniej stronie jeziora folwarku Sułoszyn (dawniej: Zuehlskamp) żył niegdyś kłusownik, który - trawiony jakimś niepokojem - ciągle przemierzał rozległy las po zachodniej stronie Wąsosza, intensywnie polując na dzikiego zwierza. Niemal każdej nocy dźwigał do swojej chałupy ubitą sarnę, jelenia a nawet dzika. Po kilku latach tak bardzo przetrzebił zwierzynę w okolicy, że trudno było tam spotkać choćby jedną zagubioną sztukę. Kłusownik tęsknie spoglądał na drugą stronę jeziora, gdzie rozciągały się lasy należące do majętności Bagienny Dwór (niem. Bruchhof), dziś noszącej nazwę Wąsosz. Ten kompleks leśny łączył się z lasami Bobrowskim i Siemczyńskim, borem nad jeziorem Krzemno oraz wielką puszczą w okolicach Będlina i Świerczyny, należącą do króla Prus. Były to więc ogromne i wspaniałe tereny łowieckie, pełne dzikiej zwierzyny. Zmartwiony kłusownik stał nad brzegiem jeziora i długo zastanawiał się, jak pokonać wodną przeszkodę oddzielającą go od tego kłusowniczego raju. Obejście jeziora zabrałoby mu wiele godzin, poza tym było bardzo niebezpieczne ze względu na liczne bagna.

Na polowaniu stara widokówka

Kiedy pewnego wiosennego wieczoru kłusownik, trzymając w ręku swoją fuzję, znowu stał zamyślony nad brzegiem jeziora Wąsosze, nieoczekiwanie wyrósł obok niego elegancko wystrojony mężczyzna. Kłusownik zdębiał ze strachu, gdyż był przekonany, że został właśnie przyłapany z bronią w ręku przez jednego z gajowych. Obawa jednak okazała się nieuzasadniona, gdyż obcy krzywo się uśmiechnął i uprzejmie zagadnął: „Witaj leśny człowieku. Znam dobrze twe pragnienia i mogę je zaspokoić. Jeszcze dziś wybuduję dla ciebie nasyp przez środek jeziora, a ponadto podaruję ci wolną kulę (Freikugel), abyś zawsze niezawodnie trafiał zwierza, którego chcesz upolować. Musisz tylko spełnić jeden nieistotny warunek… Wystarczy, że zapiszesz mi swoją duszę”. Słysząc te słowa, kłusownik przyjrzał się bliżej swojemu rozmówcy i poznał, że stoi przed nim sam diabeł, książę ciemności we własnej osobie! Nie potrafił jednak zachować rozsądku, gdyż drążyła go nieodparta chęć polowania w bogatych w zwierzynę lasach na przeciwległym brzegu. Bez namysłu odrzekł: „Czym dla mnie jest moja dusza? Czym dla mnie jest duchowość? Sensem mojego życia jest przyjemność leśnych łowów. Teraz pragnę tylko polować, polować bez końca!”. „Świetnie!” – rzekł szatan – „Przyjdź więc jutro wieczorem nad strumień, który wpada do jeziora Krosino, tam gdzie rośnie trójdrzewo, odnajdziesz moją chatę. Odleję dla ciebie wolną kulę, a potem zbuduję nasyp przez jezioro Wąsosze. Tę robotę skończę do przed nadejściem świtu i wtedy podpiszesz własną krwią umowę, która pozwoli mi przejąć po śmierci twoją duszę”. 

Kłusownik przybył punktualnie do chałupy, nad którą wznosiły się pnie trójdrzewa. Diabeł stał już przed paleniskiem i szurał w nim pogrzebaczem. W mgnieniu oka odlana została wolna kula, którą szatan przekazał kłusownikowi. Następnie z sykiem i łoskotem diabeł ruszył w kierunku jeziora Wąsosze, by spełnić drugą część kontraktu i zbudować nasyp. Praca okazała się bardzo ciężka, gdyż musiał wyrywać ziemię położoną między gęsto rosnącymi drzewami, a jezioro było wówczas bardzo głębokie. Jednak posiadając wielką moc, bies radził sobie z tymi przeciwnościami i do północy połowa nasypu była już gotowa. 

Wtedy wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. W jeziorze Wąsosze żył od wieków wodnik, który odpoczywał właśnie w swoim ulubionym miejscu na wyspie zwanej Piotrowym Ostrowem, otoczony licznym dworem wodnych duchów: rusałek, utopców, wiłów, nimf i syren. Cała czereda rozsmakowała się w spokoju jaki panował tam późnym, wiosennym wieczorem. Początkowo wodnik nie zwracał uwagi na praśnięcia ziemi wrzucanej przez diabła do wody, gdyż przypuszczał, że jest to szmer jeziornych fal. Kiedy jednak księżyc oświetlił powierzchnię jeziora, wodnik zobaczył, że jego taflę przecina dziwaczny nasyp. Dostrzegł też diabła biegającego z ziemią w tę i z powrotem. Cały dwór władcy i opiekuna jeziora był oburzony i wstrząśnięty. „Ten obcy śmiał wtargnąć na nasz teren i bez pytania nas o zdanie dokonać brutalnego podziału jeziora” - mówili. Wodnik wydał rozkaz, żeby wszystkie jeziorne duchy ruszyły do zatoki, nad którą leżało Bobrowo i mocno rozkołysały wodę. Pomocny okazał się też wiatr, który nagle począł wiać w kierunku południowo-wschodnim. Nie minęła nawet godzina, a już w stronę diabelskiego nasypu ruszyły wysokie fale, które jedna po drugiej rozbijały się o jego brzegi. Nasyp począł niknąć w oczach. 

Tymczasem pracujący nad drugą połową wału diabeł był tak zajęty wyciąganiem ziemi z lasu, że nawet nie zauważył, że pierwsza część jego pracy została całkowicie zniweczona przez wodnikowych dworzan. Dopiero kiedy na horyzoncie pojawiła się czerwona łuna wieszcząca rychłe nadejście świtu, zakończył swą pracę, spojrzał na swoje dzieło i zawył z gniewu, który wstrząsnął całym jego ciałem. Pierwsza połowa nasypu była kompletnie zniszczona, wielkie fale zmieniły wysoki wał w płaską, podwodną ławę! Cała praca poszła na marne, nie dostanie bies upragnionej kłusowniczej duszy! Promienie słoneczne zaczęły właśnie wyłaniać się zza gęstej ściany lasu Dworu Bagiennego. Nie pomogły przekleństwa i ryki wściekłości, diabeł pracował całą noc daremnie.

Wodnik śmiał się i szydził widząc bezsilną wściekłość i wzburzenie czarta, który ze straszliwym hukiem i łoskotem odleciał do swojego domostwa nad Krosinem. Wtedy duchy wodne wzięły się do pracy i zburzyły pozostałą część nasypu. Pozostały po nim tylko dwa wcinające się w jezioro półwyspy i podwodna Ława Diabelska. Miejscowi rybacy wiedzieli, że nie wolno się do niej zbliżać, szczególnie w nocy, gdyż wodne zjawy nienawidziły tego miejsca i chętnie wyładowywały swoją złość na ludziach przypadkiem tam przebywającym.

Kłusownik wrócił do Sułoszyna bardzo rozczarowany. Nie mógł skorzystać ani z nasypu, ani z pozostawionej mu wolnej kuli, gdyż po tej stronie jeziora nie było już zwierza godnego jego uwagi. Wkrótce wpadł na pomysł, żeby zatrudnić się jako parobek w majątku leśnym w Wąsoszu, ale jego zła sława dotarła tam wcześniej i przepędzono go, gdy prosił o zatrudnienie. Dalej więc chodził nocami do lasu na zachodnim brzegu Wąsosza. Ponieważ rozeszła się wieść, że otrzymał od diabła wolną kulę, gajowi woleli nie wchodzić mu w drogę. Jednak kłusownik nigdy nie znalazł już przyjemności w polowaniach w tej okolicy i pewnej nocy po prostu zniknął. Nikt nie wiedział, dokąd odszedł. 

Pałac w Wąsoszu

Powyższą tę legendę opisałem, korzystając z publikacji Antona Hellera w Kalendarzu Ojczyźnianym. Ten nauczyciel ze Złocieńca był wybitnym znawcą okolicznych legend i pięknie wkomponował w opowieść motyw siedziby diabła przy trójdrzewie nad Krosinem w istocie pochodzący z innej miejscowej legendy. 

Dla wyjaśnienia dodam, że w dawnej mitologii łowieckiej występuje tak zwana wolna kula, której posiadanie gwarantowało strzelcowi, że każdy jego strzał dosięgnie celu. W naszej legendzie kulę taką odlewał diabeł, korzystając ze swojej magicznej siły. Według innych przekazów, kulę należało odlać o północy określonego dnia w jakimś tajemniczym miejscu. Opisywano też inny sposób: należało ukryć się w kościele podczas mszy odprawianej o północy. Kiedy nadeszło podniesienie, trzeba było wycelować kulę w hostię i wtedy wyryć na niej krzyż. W taki sposób miałaby powstać wolna kula. W licznych legendach mówiło się również o wolnym strzelcu, który podpisawszy kontrakt z diabłem, zdobywał wolną kulę. Mógł oddać za jej pomocą siedem strzałów, spośród których sześć było nieomylnie celnych, a siódmy brał kierunek zgodny z wolą diabła, co stanowiło oczywiście poważne ryzyko, gdyż strzelec nie wiedział, który strzał należał do władcy ciemności.

  • i  H.G. Die Teufelspitze am Grossen Luebbesee, Dramburger Kreisblatt. 2/1975 r., s. 17
  • ii  A. Heller, Heimatkalender 1929,  Wasserfrau in Zetzinsee, s. 76-77
  • iii  A. Heller, Heimatkalender 1932,  Teufelsdamm in Zetzinsee, s. 122-124
  • iv  A. Heller, Der Teufelsdamm im Vansowsee, “Heimatkallender fuer den Kreis Dramburg”, Dramburg 1929, s. 84-85. 
Dział: Odkrywcy
Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.
Polityka Prywatności
Jak wyłączyć cookies?   
ROZUMIEM